ONA:

„Twórcy tego filmu pomylili pastisz z paździerzem” – rzekł Dejw po jakiś 40 minutach „AmbaSSady”, po czym dodał, że jak chcę się katować, to mogę ten film obejrzeć sama, bo jemu szkoda życia. A ja twardo dokończyłam to „dzieło” i mogę stwierdzić jednoznacznie, że twórcy tego filmu pomylili pastisz z paździerzem.Właściwie nie wiem na co liczyłam. Na cud może? A może po prostu chciałam sobie pooglądać Nergala, którego ukochuję od dawna? A może ciągle we mnie tli się nadzieja, że pan Machulski – twórca wybitny, z rewelacyjnym poczuciem humoru, nagra jeszcze kiedyś coś dobrego… Ale szczerze, po tych wszystkich gniotach, typu „Kołysanka”, czy„Ile waży koń trojański?” mam wiele wątpliwości. Szczególnie, że „AmbaSSada” potwierdza moją tezę: Machulski skończył się na „Pieniądze to nie wszystko”.

„AmbaSSada”, czyli „Sen o Warszawie”. Właściwie na końcu poprzedniego zdania powinnam postawić pytajnik, bo to wszystko, co pokazane zostało w tym filmie, oscylowało pomiędzy jawą a snem. Pomiędzy halucynacjami a realnością. Pomiędzy wyobraźnią a faktem. Wszystko dzieje się współcześnie, w Warszawie. Poznajemy młode małżeństwo: Melanię i Przemka (nie ma sensu podawać nazwisk aktorów, bo właściwie nie mają oni się czym pochwalić, szczególnie po tej produkcji), którzy właśnie zaczęli mieszkać w pewnej historycznej kamiennicy. Kobieta szybko odkrywa, że na piętrze nr 3 wcale nie ma wylaszczonych biur i mieszkań, tylko mieści się tam ambasada Trzeciej Rzeszy. I kiedy u nich mamy rok 2012, piętro niżej jest końcówka sierpnia 1939 roku. Rozumiecie? Końcówka sierpnia 1939 roku. Gdy małżonkowie w końcu zaczynają wierzyć w to, że mają możliwość wygięcia czasoprzestrzeni dość skutecznie, postanawiają raz na zawsze rozprawić się z tym zakompleksionym kolesiem z przylizaną grzywką i z wąsikiem. Idzie im to dość dziwnie, ale dzielnie wspiera ich pradziad Przemka, Anton. Czy uda się im pokonać Adolfa i jego świtę?

Właściwie nic nie stoi na przeszkodzie, a moja moralność i humanitaryzm są na tyle mocno rozwinięte, że owszem – tym razem zaspoileruję Wam całą historię, żebyście nie musieli przez to gówno przechodzić, bo szkody, wyrządzone na istocie szarej, są nieodwracalne. Pisząc to ślinię się jak po lobotomii i ucieka mi oko wgłąb głowy, w poszukiwaniu resztek mózgu. Zatem: kiedy Führer wpada w ręce małżonków, wspieranych przez dziadka, ma przesrane. Kobieta jest piźnięta, Anton mocno chce pokrzyżować mu szyki, a Przemek – jak to Przemek – ciapa z niego. Koniec końców wygląda to tak, że Wodza zabija jego własna broń, a z retrospekcji wynika, że wojna, a właściwie „incydent” trwał dwa tygodnie. We współczesnej, nowej Warszawie nie ma PKiN, ale są żydowskie restauracje i zabytki, które zostały zniszczone po Powstaniu Warszawskim. Niestety, nie ma też Przemka, który pozostał w tamtych czasach, ale przy Meli pozostał pradziadek, który właściwie wygląda jak jej mąż. Film kończy się sceną, w której kobieta znajduje na targu książkę swojego „męża” i tyle. A, nie. Jeszcze pojawia się wdowa po Niemenie!

Jak jest? Jest dramatycznie, żałośnie i podle. To nie jest komedia. To tortura. Ten film sprawia, że dupa boli, a my mamy ochotę wydłubać gałki oczne i włożyć je w uszy, by tym sposobem pozbawić się dwóch kluczowych zmysłów. Ten film nie ma zupełnie zalet (no chyba, że ładne wnętrza). Jest kiczowaty, irytujący, a bohaterowie są po prostu złymi aktorami. Nie wiem dlaczego Nergal zgodził się na rolę Ribbentropa, ale wyszło mu to tragicznie. Główni bohaterowie są rozpaczliwi. Tyle w nich akuratności, przesady i tandety, że z pewnością odnaleźliby się w „Pamiętnikach z wakacji”, ale tu – nie ma niczego wartościowego. Sama fabuła powoduje odruch wymiotny – jest zupełnie nieskładna, przepełniona bzdurami i dziurami. Jest źle. Moim zdaniem „AmbaSSada” to film, który stoi na tym samym poziomie co „Kac Wawa”. Miało być śmiesznie, zabawnie i satyrycznie – wyszło rozpaczliwie. Nie oglądać. Nawet z ciekawości.