Bohemian Rhapspdy - recenzja

Bohemian Rhapspdy – recenzja

Nie wiem, czy kiedykolwiek czekałam na inny film tak bardzo, jak na ten. Nie wiem też, czy kiedykolwiek przepłakałam film tak mocno, ale bez smutku. Ostatni raz tak głębokie emocje i wzruszenie czułam na „Rouge One”, gdy pojawiła się Leia, a Carrie Fisher już nie żyła. I tak, będę nieobiektywna, bo w moim życiu jednym z niewielu pewników było to, że od zawsze, od małego kochałam, kocham i będę kochać Queen. I chociaż nie słucham ich muzyki codziennie, to dla mnie to najważniejszy zespół mojego życia. Zespół, którego muzyka towarzyszyła mi w wielu ważnych momentach. Fragment piosenki, wytatuowany na nadgarstku. Wielki plakat, na który zerkam codziennie po przebudzeniu. Mój ukochany Queen…

Kilka lat temu pojawiły się pierwsze zakusy, pierwsze newsy, że coś ma powstać. W roli głównej zapowiadali Deppa, Baron Cohena… a potem poszło w świat, że Rami Malek – chłopak z serialu, który wykręca mózg. No nic, poznajmy go. Zaczęłam oglądać Mr. Robot i przez większość czasu zastanawiałam się, jak ten chłopaczek ma zagrać mojego osobistego Boga.

I zagrał rewelacyjnie. Cała obsada była świetna, bardzo podobna, bardzo charakterna i autentyczna. Gwilym Lee jako Brian May i Joseph Mazzello jako John Deacon wypadli rewelacyjnie. Ben Hardy jako Roger Taylor – super, ale jego bohater ciągle był jednakowo „młody”, a przecież w filmie upływał czas. Ekipa od castingu zrobiła REWELACYJNĄ robotę.

Film zaczyna się mniej więcej, gdy Freddie poznaje ekipę Smile, dołącza do nich i tak powoli rodzi się Queen. Po drodze dzieje się wiele – dla fana tego zespołu nie ma tu zbyt wielu nowości. Wszystko już zostało powiedziane, opowiedziane, napisane. Film kończy się na koncercie Live Aid w 1985. Freddie już wiedział, co ma. Zostało mu 6 lat życia. Wyssał z niego wszystko to, co najlepsze.

Pisanie o samej fabule – jeśli o mnie chodzi – jest bez sensu. Serio, nie było tu zbyt odkrywczych informacji. Pod tym względem książka „Queen. Nieznana historia” jest bogatsza. Ale dla fanów film będzie niezapomnianym przeżyciem.

Świetna muzyka, świetna historia, rewelacyjni aktorzy i możliwość przeżycia czegoś, czego ja, urodzona w ’86 roku nie mogłabym przeżyć „na żywo”. Beczałam, wycierałam łzy do chusteczki, rękawa, śpiewałam, uśmiechałam się. Wspaniałe kino. Warto było czekać. To, co Malek zrobił z tą rolą, jest wręcz genialne. Były takie ujęcia, że nie wiedziałam, czy patrzę na Freddiego, czy na aktora. Ruszał się genialnie. W którymś z wywiadów mówił, że obejrzał wszystko, co tylko mógł, gdy wchodził w tę rolę. Widać to. Nie próżnował.

W innym z wywiadów mówił, że gdy kończył dzień na planie, zakładał „zęby” i ćwiczył. I nawet to nie wyszło karykaturalnie. I ja wiem – jestem skrajnie nieobiektywna. Ale dla mnie ten film, to jak narodziny pierwszego dziecka. Kompletnie bezkrytycznie do niego podchodzę, a jedyne wady, które w nim widzę, to totalne pierdoły.

Wspaniałe widowisko nie tylko dla fanów.

Tagi: Bohemian Rhapspdy – recenzja, filmy recenzja, recenzje filmów, marudzenie, blog popkulturowy, blog marudzenie, blog recenzencki