ONA:

Podczas oglądania trailerów pojawił się „Brooklyn”. Mnie oczywiście zalała fala cynizmu. Ech, kolejny melodramat. Kolejna dramatyczno-romantyczna historia o miłości, która nie miała krzty sensu i szans na powodzenie.

Ale obejrzałam.

I wzruszyłam się bardzo. Bo to baaardzo przyjemna opowieść.

Tak, jest na wskroś babska, a mi chyba tego dnia hormony szalały, ale nadal… „Brooklyn” to bardzo spokojny film, idealny do wieczornego oglądania pod kocykiem. Ale to musi być TEN kocyk, to najważniejsze.

Ellis Lacey (Saoirse Ronan) to młoda Irlandka, która pewnego dnia zostawia całe swoje dotychczasowe życie i wyrusza za ocean, by w Stanach, w nowym kraju, na nowym kontynencie, zacząć swoje życie od nowa. Na zielonej wyspie pozostaje jej najbliższa rodzina, przyjaciele, ale dziewczyna szybko w Ameryce znajduje bratnie dusze.

Oczywiście początki nie są łatwe. Nieco inne podejście ludzi do świata i samych siebie, do pracy i pieniędzy, a ona, religijna panna z małego, europejskiego miasteczka. Ale Ellis jest dzielna i ambitna. I spotyka na swojej drodze ludzi, którzy potrafili popchnąć ją nieco dalej.

I wtedy spotyka Tony’ego Fiorello. Zaprzyjaźniają się, a wkrótce z tej przyjaźni zaczyna kiełkować coś więcej… I wtedy Ellis dostaje wiadomość z Irlandii. Jej siostra umarła. Załamana dziewczyna postanawia popłynąć do starego domu. Jej chłopak jest przerażony tym, że może już nigdy nie wrócić, więc decydują się na cichy ślub, o którym nikt nie wie…

Tymczasem już w Irlandii dziewczyna poznaje Jima. Chłopak to idealna partia…

Oczywiście, jak łatwo można założyć, dziewczyna będzie rozdarta, ale nie dzieje się to w sposób ckliwy. I to właśnie jest największa zaleta tego dzieła. To nie jest klasyczny chusteczkowiec, na którym mele i łzy będą płynęły równymi strumieniami. To bardzo mądrze poprowadzona opowieść o miłości, o oczekiwaniach, o strachu i tęsknocie. To również zderzenie małego, religijnego miasteczka z wielkim miastem. Ta „biegunowość” wielu wartości również jest tu ciekawie pokazana i nagle okazuje się, że można zrobić mądry, wciągający i pięknie zagrany i zrealizowany melodramat.

Polecam.

ON:

„Brooklyn” to typowo „babskie” kino, które jednak ma w sobie coś tak ciepłego, że podczas seansu kilka razy uśmiechnąłem się sam do siebie. I chociaż to dramat o tęsknocie za domem, ciężkich wyborach, to jednak całość nie jest tak bardzo przytłaczająca, jakby mogło się wydawać.

Wpływ na to ma napewno Saoirse Ronan, która wciela się w postać młodej Ellis. Jej bezradność, próby ułożenia sobie życia w nowej ojczyźnie, a także jej upór i determinacja powodują, że po prostu chce nam się oglądać to dzieło, bowiem zastanawiamy się co będzie dalej, jakie decyzje podejmie i dokąd zaprowadzą ją jej wybory. Wydaje się bowiem, że nie ma tutaj dobrej drogi, że niezależnie co będzie się działo i tak finalnie dojdzie do tragedii, która jest nieunikniona. To trochę tak, jakby zjeść ciastko i mieć ciastko. Wiadomo, że nie można złapać dwóch srok za ogon. Niestety, im dalej tym ta historia jest bardziej dramatyczna i lekkość z jaką Ellis radziła sobie z przeciwnościami losu, przerodziła się w drogę niesamowicie ciężką.

Wydaje się nam, że łatwo byłoby się nam postawić na jej miejscu i bez problemu sprzeciwić się wyborom dokonanym za nią. Niestety, czasy w których dzieje się ta opowieść, były inne, niż obecne, a każdy nawet najdrobniejszy element życia był przeważnie ustalony przez rodziców i duchownych, szczególnie w rodzinach z bardzo katolickimi korzeniami.

„Brooklyn” nie jest może filmem idealnym, ale ma coś w sobie i warto poświęcić mu trochę czasu.