Moja przygoda z COLDPLAY zaczęła się bardzo dawno temu. Gdzieś w ucho wpadł mi utwór „Clocks” z płyty „A Rush of a Blood to the Head”. Tak właśnie się zaczęło. Co było dalej? Muszę przyznać, że nasza miłość była bardzo trudna. „Parachutes” mnie nie do końca przekonało, a „X&Y” było okej, ale też coś mi w niej brakowało. Dwie kolejne płyty to chyba było dla mnie za dużo. Mam je w swojej kolekcji, ale brakowało mi na nich prawdziwych hitów. Potem pojawia się „Ghost Stories” z niesamowitym „Magic” i trochę się uspokoiłem, że może wrócimy do wspólnego spędzania czasu. Czasem nam się udawało, czasem nie, aż do 4 grudnia, do premiery „A Head Full of Dreams”.
Przez ostatni miesiąc katowałem tę płytę wiele razy. Robiłem to dlatego, że zespół zrobił coś, co odświeżyło dźwięki, które były już lekko wyświechtane, przypominały starą flanelową koszulę, którą lubimy nosić bo jest wygodna, ale nic poza tym.
Krążek otwiera tytułowy „A Head Full of Dreams”, który jest tak bardzo dyskotekowy, jak tylko może być. Naprawdę, na najnowszej płycie Chrisa Martina i spółki znajdziecie całą masę nawiązań do dyskotekowej, często bardzo popowej klasyki. Utwór otwiera krótkie intro, które za chwilę przeistacza się w czystą sielankę. Noga sama zaczyna wybijać rytm, a w kawałku tym znajdziemy coś z The Doves, odrobinę zapożyczenia z 30 Second to Mars, szczególnie chórków, które pojawiły się na „This is War”. Jednak nie ma tu wtórności, za to jest energia, której tak bardzo brakowało zespołowi na ostatnich studyjnych krążkach. To taka barwna muzyczna opowieść, która po prostu cieszy. Najlepsze, że to dopiero początek, a im dalej tym lepiej. „Birds” przypomina poczynania popowo-rockowych muzyków z lat 80-tych. Gitara, która pojawia się w refrenie, potrafi zahipnotyzować. Okej, zaostrzyłem Wam apetyt? To co powiecie na duet Martina z Beyonce? Tak, to możliwe, w utworze „Hymn for the Weekend”. To utwór, który czerpie garściami z R&B. Świetny, bardzo melodyjny. Beyonce fantastycznie sprawdza się tutaj, jako wokal tła. Uzupełnia braki Martina, który ma dość specyficzny głos. Bajka, naprawdę świetne doznanie. Powiedzmy sobie szczerze, można tak dalej. Bo na tej płycie słabszych utworów jest dosłownie garstka. Nim przejdziemy do katowanego w telewizjach muzycznych „Adventure of a Lifetime”, dostaniemy jeszcze piękną balladę „Everglow”, która uspokaja na chwilę ten krążek. A jak już przy „Adventure of a Lifetime” jesteśmy… Okej, teledysk mnie nie kopnął w tyłek, po prostu nie podoba mi się i już. Za to sam utwór, to jakiś pierdolony majstersztyk niesamowitych dźwięków. Polecam przesłuchać go na dobrych słuchawkach. Początek jest bardzo DaftPunkowy. Tło, z wybijającym się z tyłu basem, nawet podobnie się rozwija, porównajcie sobie to i „Get Lucky”. I co? Nawet „wyfejdowanie” jest takie, jak w klubowej muzyce, którą ukochuja Francuzi. Na płycie pojawia się także mały hołd dla zamorodwanego Clementa C. Pinckneya. Możemy go usłyszeć w małej muzycznej miniaturze pod tytułem „Kaleidoscope”. Do końca płyty doprowadza nas niezwykłe „Army of One”, które stanie się pewnie koncertowym porywaczem tłumów.
Dla mnie „A Head Full of Dreams” jest najlepszym krążkiem w historii zespołu. Przede wszystkim dlatego, że jest bardzo spójny i kompletny. Starzy fani mogą się poczuć oszukani, bo nie ma tu już tego rockowego zacięcia, które znali z poprzednich krążków. Zespół Chrisa Martina poszedł w nowym kierunku. Dodał do swojej muzyki klawisze i sample, dodał moc, taneczność, chwytliwość. To płyta, która idealnie się wyśpiewa na stadionie podczas koncertu, to także album, który umili dzień pełen pracy. Dla mnie zdecydowane zaskoczenie na koniec 2015 roku!