ONA:

Bardzo bałam się tego filmu. Bałam się, że od momentu, kiedy zobaczę Robina na ekranie, będę wyła. Tak, Williams był jednym z moich ulubionych aktorów. Bawi mnie i wzrusza nadal, tylko teraz to wzruszenie jest po prostu przepełnione smutkiem.

W filmie „Choleryk z Brooklynu” Robin gra mnie. Tak, mam wrażenie, że kiedyś było we mnie więcej pogody i humoru, a codzienność, która miesza się z dorosłością, z pracą, rachunkami, kredytami, z obowiązkami i całą tą resztą, obdarła mnie z tego. Więc właściwie ja się nie dziwię Henry’emu Altmannowi (R. Williams), że go po prostu szlag trafiał. Na szczęście, we mnie jeszcze są jakieś tam hamulce, więc nie wylewam wścieklizny na prawo i lewo. A Henry tak właśnie robił.

Drugą bohaterką filmu jest młoda lekarka, Sharon Gill (Mila Kunis), która jest na gigantycznym zakręcie życiowym. Praca, która kiedyś była pasją, teraz jest utrapieniem. Seks z kolegą wcale nie okazał się dobrym pomysłem, bo koleś ją wyruchał na wszelkie możliwe sposoby i do tego tragicznie zginął jej kot. Gill ucieka w magiczny świat pigułek, które poprawiają humor i pomagają funkcjonować. Jakoś.

I pewnego dnia wściekły Henry trafia na wkurwioną Sharon. Lekarka słysząc, jak jej wredny pacjent nad nią się pastwi, postanawia zamknąć my pysk diagnozą. Koleś, masz tętniaka. Zostało Ci 90 minut życia.

Henry wybiega ze szpitala. 90 minut? 90 minut?! Co on ma zrobić? Kogo przeprosić? Z kim się spotkać? Z kim spędzać czas? Co do cholery można zrobić w 90 minut?! W 90 OSTATNICH minut?

Spodziewałam się mądrej komedii, z nutkami dramatu i taki film też dostałam. Jest świetny. Bohaterowie są bardzo naturalni i łatwo dają się polubić. Są ludzcy, z całą paletą emocji, obaw, strachów. A sama historia, mimo, że lekko abstrakcyjna, daje do myślenia. Ona wali z piąchy w Twój mózg, serce i trzewia. Nie da się podczas seansu wyłączyć emocji, bo to dzieło skonstruowane jest tak, że dotrze mniej lub bardziej do każdego. Jednym otworzy oczy, innych zaleje refleksją. To bardzo dobre kino z mądrymi emocjami i polecam ten film każdemu. Do obejrzenia w czyiś ramionach.

ON:

„Choleryk z Brooklynu” jest pomieszaniem komedii i dramatu, tyle, że dramatu jest tutaj dużo więcej. Gdy popatrzymy na to dzieło przez pryzmat śmierci Robina Williamsa, która to miała miejsce na niedługo po premierze filmu, jeśli weźmiemy pod uwagę depresję aktora, to zdamy sobie sprawę z tego, że to tak naprawdę bardzo smutny film, opowiadający o samorozgrzeszeniu.

Henry Altmann (Williams), który dowiaduje się o nadchodzącej śmierci, postanawia naprawić wszystkie, wyrządzone innym krzywdy. Nie może czekać, ponieważ zostało mu tylko 90 minut życia. Ta diagnoza była dla niego szokiem, była ciężka i nie do pogodzenia, ale zamiast rozczulać się nad sobą, postanawia choć raz w życiu zrobić coś, co nie wyrządzi krzywdy innym. Niestety, ciężko jest naprawić coś, co psuło się przez całe życie. Altman zaczyna szaleć i miotać się po ulicach Nowego Jorku. Williams jest bardzo przekonujący w swojej roli. Gdzieś chowa twarz komika i przywdziewa maskę maskę zmęczonego, rozgoryczonego mężczyzny. Tylko, że potem zdajemy sobie sprawę z tego, że to nie musi być maska, może on na prawdę miał tak ogromne problemy, że nie musiał grać. Może maską Williamsa był komizm?

„Choleryk z Brooklynu” to dziwna, pełna smutku opowieść, która przypomina nam o tym, że zawsze jest chwila czasu na próbę naprawienia naszych błędów. Jeśli nie boicie się spotkań z duchami (mowa o nieżyjącym już Williamsie), to możecie oddać się fali nostalgii, która bije z ekranu.