Dirt – recenzja
Obejrzałam już ten film 2 razy. Za pierwszym – był jedynie tłem pod zajęcia, którymi zajmowałam się wieczorem. Często tak robię. Ale w którymś momencie dostrzegłam, że zamiast pracy – wpatruję sie w bandę pijaków, ćpunów i degeneratów, dodatkowo – w paskudnych perukach, którzy namieszali sporo w szeroko pojętej muzyce rockowej.
Nie ma co ukrywać – „Dirt” to kawał rewelacyjnej historii świetnej kapeli. Mötley Crüe nie brali jeńców. Podczas tych wszystkich lat, kiedy tworzyli – zgarnęli wszystko, stracili wszystko. Jakimś pieprzonym cudem muzycy poskładali to, co pamiętali w całość i tak powstała bestsellerowa biografia – Dirt. Potem historią zainteresował się Netflix, wyłożył piniondz i od kilku dni na platformie mamy rewelacyjny film, a ja muszę odszczekać, co do tej pory mówiłam. Jak dla mnie – do tej pory, najlepszym filmem o „zespole” był „Back and Forth” o Foo Fighters, ale to dzieło, to bardziej dokument. Twórcy „Brudu” postanowili fabularnie opowiedzieć historię tych wykolejeńców.
I wyszło rewelacyjnie.
Co my tu mamy. Zaczynamy od tragedii rodzinnej, kiedy to mały chłopiec robi wszystko, by wywalić ze swojego życia matkę oraz jej kolejnych kochanków. Udaje mu się. Zakłada band, który przejdzie do historii.
Oni nie udawali. Nie musieli. Byli – ba: nadal są – bandą degeneratów. Bardzo szybko zostali zauważeni, a motto „Sex, drugs and rock and roll” stało sie ich codziennością. Przy tak szaleńczym tempie nie trudno o potknięcia. Jestem naprawdę dumna z siebie, że tak ładnie napisałam. Cóż, panowie lądowali japą w gównie dziesiątki razy. Hajs sypał się równie obficie, jak biały proszek. Laski same wchodziły do wyra, a rockowa patola była powszechna, jak… no jak oddychanie.
Powolne staczanie w towarzystwie fanów, którzy uwielbiali odpały zespołu. Wypadek ze skutkiem śmiertelnym i odsiadka. Przedawkowanie heroiny i śmierć kliniczna. Koturny i kręcąca się klatka dla perkusisty. Detoksy i odwyki. Roszady w zespole i artretyzm jednego z członków. Rozwód. Śmierć dziecka. Gwiazda na hollywoodzkim deptaku i ostatni koncert. 33 lata takiego rocka, takiego stylu życia, takiego popieprzenia, że cud, że oni jeszcze żyją.
Po ogromnym sukcesie filmu „Bohemian Rhapsody” mnie wysyp filmów biograficznych o muzykach nie dziwi, a wręcz cieszy. „Brud” jest rewelacyjny. Okej, widać, że to dzieło budżetowe, ale hej – to kompletnie nie przeszkadza. Jedyny element, który gwałcił mnie w oczy – to włosy. Te doczepione pukle, peruki, czy cholera wie co to było – mi to nie siedziało. Ale to DOSŁOWNIE jedyna wada.
Film ma rewelacyjne tempo, dowcip, jest naprawdę mocno osadzone na faktach, trochę ckliwie się kończy, trochę mocno go pocięli, ale bawiłam się przednio.
Nie ma się co łudzić. Oscarów to to nie dostanie. Ale czy twórcom na tym właśnie zależało? Nie wydaje mi się. Brud? 10/10. Czas upolować książkę.