ON:
Mija dwa lata od wycieczki rodziny Griswoldów po USA. Jest rok 1985. Clark wraz z żoną i pociechami biorą udział w teleturnieju, w którym trzeba być przebranym za świnie i przy okazji wykazać się wiedzą. Okazuje się, że ta grupa przygłupów i pechowców ma więcej szczęścia i rozumu, niż by się wydawało. Stawiając wszystko na jedną kartę, głupim fartem wygrywają ekskluzywną wycieczkę do Europy. Tak zaczynają się w „W krzywym zwierciadle: Europejskie wakacje”.
Wyjazd ma zacząć się od Wielkiej Brytanii, później zwiedzą Francję, Niemcy i Włochy. Oczywiście jak to z tą rodziną bywa nic nie pójdzie tak, jak powinno iść. Oczywiście Clark z góry ustalił plan zwiedzania. Jak przystało na amerykańskiego ojca – wie on najlepiej co się powinno zwiedzać, gdzie iść, a wszystko oczywiście z językiem na brodzie. Bo po co na spokojnie, jeśli można zrobić wszystko w biegu. Dzieciaki starsze o te dwa lata, nie są już tak posłuszne jak wcześniej, a żona tak bardzo oddana mężowi. No cóż – tak wygląda życie.
Humor, zaserwowany w tej części, jest inny – więcej tego „europejskiego”, a dokładniej angielskiego absurdu. Wyjątkowy hotel okazuje się ruderą ze wspólną łazienką i napalonymi starymi babami. Spotkanie z rowerzystą to klasa sama w sobie, ale jest to spowodowane osobą Erica Idle. Francja okraszona jest wrednymi żabojadami, którzy w dupie mają turystów i traktują ich jak śmieci. W Niemczech, jak to w Niemczech – browar i wurszt, a Włochy to zupełnie inna para kaloszy.
Naśmiewanie się z amerykańskich „Kowalskich” na starym lądzie wychodzi nad wyraz dobrze. Wszytko dzięki odpowiednio zbalansowanym postaciom. Tym razem nie tylko Chevy Chase tworzy ten film, ale także reszta jego rodziny. Rusty zaczyna oglądać się za dupami, jego siostra to histeryczka, która tęsknotę za facetem po prostu przeżera. Zona Clarka natomiast staje się w pewnym momencie poszkodowaną w pewnym „prawie erotycznym” dziele. Oczywiście wszystko kończy się tak jak powinno. Ale to już pewnie sprawdzicie sami.
Druga część przygód amerykańskiej rodziny nadal nie nie jest moją ulubioną z serii. Na nią jeszcze przyjdzie czas. „W krzywym zwierciadle: Europejskie wakacje” są niezłe, trzymają poziom pierwszej części i wnoszą trochę nowego do całej opowieści, ale na klasykę musicie poczekać do jutra.
ONA:
Po średnio udanym tripie po Stanach, Griswoldowie absolutnie nie ustali w miejscu. W drugiej części filmowych przygód po sukcesie w chyba najbardziej upokarzającym turnieju ever (uwierzcie, Familiada przy tym to najwyższa klasa tego typu show), rodzinka dostaje nagrodę godną pozazdroszczenia – europejskie wakacje w najbardziej znanych i popularnych miejscach na starym kontynencie. Zatem ponownie pakujemy manatki i ruszamy w podróż, po której już nic nie będzie takie, jak przedtem (szczególnie, jeśli chodzi o Stonehenge).
U Griswoldów niewiele się zmieniło. Clark nadal jest głową rodziny i za wszelką cenę chce bliskich uszczęśliwić. Ellen nadal jest ostoją i jedyną rozsądną osobą w tej familii, a dzieciaki – cóż, dorosły nieco i teraz sterują nimi przede wszystkim hormony. Wydawać by się mogło, że podróż po Europie będzie szczytem marzeń każdego, a tu klops. Wypadków po drodze będzie równie wiele, jak w części pierwszej. Ale tu do tego wszystkiego wchodzą różnice kulturowe. Jankesi w Wielkiej Brytanii powinni czuć się jak w domu u dziadków, prawda? Nic bardziej mylnego. We Francji powinni chłonąć kulturę, a we Włoszech poznać smak prawdziwego jedzenia… Clark miał to wszystko w planach, ale cóż, nie wyszło… Ale były też rzeczy, które im się udały: zniszczenie zabytku, potrącenie rowerzysty, doprowadzenie do śmierci jamnika (jamniki nie potrafią latać, to nie są nietoperze), lanie się po mordach podczas October Fest i mycie zębów z nocnika. Co jeszcze? No jeszcze był zatarg z mafią, Ellen została „twarzą” pewnego klubu, a Rusty zobaczył cycki do tego wszystkiego.
Wydawać by się mogło, że po jednej wielkiej katastrofie z części pierwszej, kolejna odsłona niczym nas nie zaskoczy. Okej, tym razem jesteśmy nieco bardziej świadomi, że każda, nawet najzwyklejsza sytuacja, może napędzić lawinę absurdalnych, żeby nie powiedzieć „durnych” reakcji. Szczerze powiedziawszy – już mnie nic nie zdziwi. Jak widzę wijącą się na podłodze Ellen w samym ręczniku, którą nagrywa Clark, to wiem, że niedługo zobaczy to nieco szersze grono osób. Jak słyszę, że Griswoldowie szukają domu o numerze „6”, to oczywiste jest, że pnące rośliny zakryją „1”, a rodzinka wyląduje nie u krewnych, a u obcych osób. Ale to wszystko jest nieważne. To wszystko jest zupełnie nieistotne. Liczy się to, że film starszy ode mnie ciągle trzyma poziom, nadal jest przezabawny i nieustanie kpi z wszystkiego i wszystkich.