ON:

W ciemnym pokoju skrzy się różowy neon. Litery układające się w słowo Gunship świecą się kolorem lat 80-tych. Stary magnetowid stoi na stoliku pod telewizorem, a kolekcja kaset VHS ma swoje miejsce na półce obok okna. Nostalgia bije z tego miejsca. Stara wieża stereo cicho snuje swoją opowieść, składającą się z muzycznych pejzaży zbudowanych z syntezatorów, cyfrowej perkusji i stylizowanych wokali. Niezrozumiałe dla współczesnego, młodego odbiorcy zsynchronizowane dźwięki. Małżeństwo 8-bitowego starszego faceta i młodej dziewczyny w stylu HD. Gdy popatrzyć na nich z boku dzieli ich przepaść, gdy podejdziemy bliżej i wsłuchamy się w słowa lecącego z głośników „Revel in Your Time”, będziemy mieć pewność, że ta para jest ze sobą szczęśliwa.

Gdy zasiadam do debiutanckiego albumu Gunship. Cofam się w czasie, znów jestem zakochanym w VHS-e dzieciakiem, który przeżywa przygody z Rambo, Robocopem, uciekam przed goniącym mnie Alienem. To coś niesamowitego, jak muzyka może wpływać na ludzkie emocje, na to jak przeżywamy każdy dzień i jakie wspomnienia wyciągamy z otchłani naszej pamięci. Syntezatorowe dźwięki towarzyszyły mi przez większą część moich szczenięcych lat. Nie docierały one do mnie z radia, które w tamtym czasie nie było wyjątkowym medium, a zachód widziałem tylko w niedzielnym paśmie „Hitów z satelity” i w niemieckim „Bravo”, które przywoził z Niemiec sąsiad. Jedyna muzyka zbudowana z 8-bitowych dźwięków, muzyka wydobywająca się z syntezatorów to ta, którą słyszałem w filmach tamtych lat. VHS rządził i pozwalał na bycie na topie. Gdy w szkole opowiadałeś, że widziałeś „Obcego” lub „Terminatora” to byłeś kimś. Podczas zabawy na trzepaku, każdy z nas dzielił się ostatnio poznanymi historiami. Gdzieś we krwi pozostała mi ogromna ilość syntetycznego sentymentu. Nadal ukochuję elektronikę starej daty, zbudowaną w sposób, który nie jest zrozumiały dla młodego pokolenia. Łapie się właśnie na tym, że piszę, jak stary pierdziel, który zjadł wszystkie rozumy. Nie chcę stawiać się w pozycji muzycznego guru, bo daleko mi do tego. Nie mam ani wykształcenia, ani warsztatu. Za moja osobą przemawia tylko ilość pożartej muzyki, kolejnych albumów, płyt, epek i singli. Wyłapywanie podobieństw, małych smaczków, dźwięków, których inni nie wyłapią.

Zrzut ekranu 2016-02-28 o 16.55.02

Wymieszanie dźwięków z poprzedniej epoki i dodanie do nich nowoczesnego brzmienia, podrasowanie efektów, nagranie wokali i złożenie tego wszystkiego zaowocowało albumem „Gunship”. Już sama okładka jasno mówi z czym będziemy mieć do czynienia. Lasery, neony, zadymione pomieszczenie, chłodne dźwięki, ale także melodyjne i zgrane aranże. O „Gunship” mogę powiedzieć jedno. To melancholijna podróż do czasów dzieciństwa. Każdy, kto ma na karku 30 lub więcej krzyżyków, każdy, kto uwielbiał stare kino na kasetach VHS, powinien przesłuchać ten krążek. Każdy z pojawiających się na płycie 13 utworów, to hicior, który spokojnie mógłby być elementem niejednej ścieżki dźwiękowej. Pierwsze trzy kawałki „The Moutain”, „Revel in Your Time” i „Tech Noir” to niekwestionowani liderzy. To perfekcyjnie skonstruowane piosenki. Dodatkowym smakiem może być gościnny występ Johna Carpentera na „Tech Noir” oraz niesamowity „plastelinkowy” teledysk. Jeśli już o teledyskach mówimy, to trzeba przyznać, że Gunship ma niezłą rękę do swoich produkcji. Wszystkie utrzymane są w retro klimatach, pasują do albumu i całej koncepcji. Naprawdę mistrzostwo świata.

Słuchając „Gunship” otrzymałem wszystko to, czego oczekiwałem. To kompletna, bardzo dobra, niesamowicie barwna i spójna płyta. 13 utworów nie przynosi pecha, a co najwyżej pewien niedosyt. Po odsłuchu chcielibyśmy jeszcze. Wtedy po prostu przewijamy kasetę i naciskamy po raz kolejny „play”.