ON:
„Transmisja” Marcina Strzyżewskiego nie jest typową powieścią sci-fi, nie jest też wbijającą się w ramy gatunku książką post-apo. Bardziej przypomina dzienniki z podróży, do miejsca, w którym diabeł powiedział dobranoc.
USA to nie ten sam, znany nam wszystkim wspaniały kraj. To miejsce zapomniane przez boga, w którym codzienność przestała być zwyczajna. 70 lat temu na kraj spadły dziesiątki atomowych pocisków. Od tamtego pamiętnego dnia Stany Zjednoczone nie są już tym samym miejscem. Zniszczone metropolie, zmiecione z powierzchni ziemi całe miasteczka, ciała, których nie da się zidentyfikować. Przez 70 lat matka natura nie próżnowała. To, co miało umrzeć – umarło, to co miało zmutować – zmutowało. Każda żywa istota starała się walczyć o odrobinę pożywienia i miejsca dla siebie, tyle że w nowo powstałym łańcuchu pokarmowym człowiek nie musiał być na szczycie. Do tego miejsca przybywa Timur Denikin, dziennikarz pracujący dla mediów, który ma on za zadanie pokazać, jak wygląda życie w takich strefach, miejscach zakazanych i zapomnianych. Mężczyzna postanawia wyruszyć z Vancouver i podróżować do San Francisco, po drodze zbierając materiały do pracy.
W książce mamy dwa rodzaje narracji. Pierwszy, to trzecioosobowy, drugi zaś – to strzępki pracy Timura. Jego maile, zapiski i notatki. Kawałki relacjonujące całą wyprawę. Dzięki temu całość jest trochę jak wspomniany dziennik podróżny. Od momentu opuszczenia Vancouver zaczynamy „wycieczkę” po miejscach niebezpiecznych i dziwacznych. Normalność się zaciera z każdą przebytą milą. Timur wpierw unika ludzi, ale zdaje sobie sprawę z tego, że kiedyś musi dojść do spotkania. Najgorsze jest to, że tak naprawdę niewiadomo, co go wtedy czeka.
Marcin Strzyżewski stworzył niesamowicie wciągającą książkę, w której mroczny, przytłaczający świat, miesza się z przygodą z iście awanturniczych powieści. Timur musi poradzić sobie w każdych warunkach, a w sytuacjach bez wyjścia improwizować. Gdybym przeczytał „Transmisję” kilkanaście lat temu, to napewno robiłbym to z wypiekami na twarzy. Wszystko dlatego, że pomimo niebezpieczeństw mamy tu do czynienia z naprawdę pasjonującą przygodą, która ładuje adrenalinę w żyły. Teraz mogę tylko powiedzieć, że to świetne czytadło, które spokojnie zapewni odrobinę rozrywki na dwa dłuższe wieczory. Tak czy inaczej – warto poczytać coś polskiego.