ON:
Wczoraj na Biały Dom napadli kolesie, pragnący doprowadzić swoimi działaniami do kolejnej wojny i wykończenia raz na zawsze niewygodnych arabskich szejków. Dziś opowiem inną historię i będzie ona o Koreańczykach, którzy postanowili wykończyć amerykański system obrony i przy pomocy głowic atomowych zrobić w USA postatomową pustynię.
Scenariusz „Olympus Has Fallen” przypomina mi trochę „Homefront” od THQ. Tam także mieliśmy skośnookich przeciwników nie znających kompromisów. Byłą to trochę inna wojna, bo zakrojona na szeroką skalę, z desantem wojsk na Nowy Świat. Do obrony zniewolonych cywilów swoje ręce przyłożyły wojska partyzanckie, w szeregi których przyjdzie się nam wcielić. To nie pierwsza i na pewno nie ostatnia historia tego typu. Podobne mieliśmy np. w „Red Alertach”, a także w całej masie książek political fiction. W filmie z Geraldem Butlerem powtórzono ten scenariusz, tyle, że na mniejszą skalę. Atak ogranicza się tylko do ścian Domu Prezydenta oraz jego trawnika i terenów przyległych. Ale cała historia zaczyna się jednak półtora roku wcześniej, gdy w pewną zimową noc szef Secret Service – Mike Banning (Buttler) koordynuję transport prezydenta i jego rodziny na spotkanie re-elekcyjne. Wszystko idzie gładko, do czasu gdy samochód z głową państwa oraz pierwszą damą wpada w poślizg i zawisa na skraju mostu. Wszelkie decyzje, jakie muszą zostać podjęte w takiej sytuacji, powinny być błyskawiczne, sekundy bowiem decydują o życiu i śmierci. Niestety, pomimo odpowiednich działań dochodzi do tragedii, w której ginie żona prezydenta. Oczywiście, pierwszym i jedynym winnym jest Banning i ląduje on za biurkiem, w ramach degradacji. Mija wspomniane wcześniej półtorej roku. Do Białego Domu ma przybyć koreańska delegacja. Rozmowy mają dotyczyć bezpieczeństwa na granicy pomiędzy Koreami oraz tego jak Stany mogą pomóc w jego utrzymaniu. Wszystko wydaje się przebiegać według zasad obowiązujących w dyplomacji, do czasu, aż na ekranie pojawi się ogromny samolot wojskowy, pilotowany przez dwóch azjatyckich pilotów. Od tego momentu na ekranie zaczyna się jatka. Biały Dom zostaje opanowany przez terrorystów, nie mających żadnych skrupułów, a ochrona prezydenta zostaje zdziesiątkowana, no dobra – właściwie wybita do nogi. Na szczęście w odpowiednim miejscu i czasie pojawia się Mike i zaczyna mieszać szyki Azjatom. Udaje mu się przedostać do budynku, który zna przecież jak własną kieszeń, a jego doświadczenie w walce daje mu naprawdę ogromną przewagę nad najeźdźcami. Niestety, jak to się mówi „I Herkules dupa, kiedy wrogów kupa”, a wrogów stojących na drodze do uwolnienia prezydenta jest naprawdę wielu.
Film idealnie wpasowuje się w schemat kina akcji lat 90tych. Mowa o wszelkich „Die Hard” i podobnych. Butler idealnie nadaje się na zabijakę, w którego się wciela. Od początku zaskarbia sobie przychylność widza. Tak samo jak wczoraj opisywane dzieło, jest idealnym wakacyjnym kinem, mającym nas rozerwać. Nie ma tu zbytniej logiki, pełno luk i błędów, a widz uśmiecha się pod nosem, bo i tak zna zakończenie. I co z tego? Dla mnie ważne jest to, że jeden Rambo czy inny Commando rozwala pułk wojska i ratuje świat przed zbrojnym konfliktem. Ogląda się.
ONA:
W filmie „Świat w płomieniach” prezydentem był Jamie Foxx, głównym dobrym i odważnym Channing Tatum, irytującym dzieciakiem była dziewczynka z przerostem ambicji, a zło okazało się siedzieć „w środku” i mieć nieco radykalne poglądy. Za kamerą stanął Roland Emmerich i było generalnie fajnie. Jeśli zaś chodzi o „Olimp w ogniu” to głową państwa był Aaron Eckhart, przystojnym bohaterem dnia okazał się Gerard Butler, zwyrole miały skośne oczy i gdzieś tam też po drodze mijał Morgan Freeman. Obie te produkcje łączy kilka elementów. To dobre sensacje, które wykreowane są w zaskakująca podobnym stylu, z fabułą, która różni się w zasadzie detalami, bo nawet miejsce ataku terrorystycznego było takie samo, nie wspominając już o kluczowo ważnych rolach damskich. I obie mi się podobały, przy czym chyba jednak bardziej zachwycałam się najnowszym dzieckiem pana od epickiego kina.
Wszystko zaczyna się „jakiś czas temu”. Na skutek wypadku drogowego i takich, a nie innych decyzji kolesia z Secret Service, ginie pierwsza dama. Mike Banning (Butler) zostaje zesłany na „banicję” za to, że uratował głowę państwa, a nie szyję, która nią kręciła. Jego życie toczy się trochę na bocznym torze i pewnie byłoby tak dalej, gdyby nie atak terrorystów. Cel panów, którzy zrobili sobie krwawą jatkę w prezydenckiej rezydencji było jedno: zachwianie stabilizacją i pobawienie się różnego rodzaju broniom. Oczywiście, pokonać ich może tylko jeden człowiek – właśnie Banning. Skądś to znamy, prawda?
Jako wielka i wierna fanka filmów typu „On jeden na cały zły świat”, musiałabym być hipokrytką, żeby nagle tego typu kino obśmiewać. Nie, ja go uwielbiam. Zawsze liczę na to, że twórcy wykombinują coś nowego, coś innego, coś totalnie spektakularnego i niech i będzie odrealnione i zupełnie wbrew prawom fizyki – mam to gdzieś. Weźmy takie „Die hard 4.0” i scenę strzału do helikoptera za pomocą auta. No heloł, przecież ja sikałam pod siebie i z radości, i z ogólnego wrażenia. Zresztą, nie tak zupełnie bez powodu wspominam tu słynną jak cholera serię filmów z dzielnym Johnem McClane w roli głównej. Oglądając „Olimp w ogniu” trudno pozbyć się wrażenia, że na twórców i odtwórców ogromny wpływ miało kino z lat 80-tych i 90-tych, bo poza kiczowymi ciuchami, kadrami i z lekkim liftem wiekowym, to mniej więcej ten sam typ sensacji. Zło ma ogromne zamiary, a jedyną osobą, która jest w stanie stoczyć z nim walkę, jest bohater niepokorny, ale doskonale wyszkolony, z takimi umiejętnościami i intuicją, której może mu zazdrościć policja z niejednego kraju. Jedyną rzeczą, która mnie drażni, ale w lekki sposób, jest ten patetyzm, wylewający się litrami patriotyzm i honor, ale cóż – jestem w stanie pokonać tę irytację i oglądać dalej.
Jeśli miałabym zderzyć te dwa, prawie identyczne filmy ze sobą, to minimalnie wygrywa „Świat w płomieniach”.