ONA:
„Tak naprawdę ta historia zaczęła się kilka lat temu. Nie byłem świadkiem tego wydarzenia i nigdy bym nie uwierzył, że tak bardzo wpłynie na moje życie…” – tymi słowami rozpoczyna się druga, moja ulubiona polska komedia, która powstała w ciągu ostatnich dwóch dekad. „Poranek kojota” jest równie dobrą produkcją, z przede wszystkim rewelacyjnym humorem i po raz kolejny – niezawodną ekipą aktorską.
Olaf Lubaszenko najbardziej kojarzy mi się z aktorstwem, a o dziwo w swojej filmowej karierze ma też kilka epizodów, w których stanął za kamerą. I dopiero teraz, pisząc te słowa, zdałam sobie sprawę z tego, że z siedmiu filmów, o których napiszemy w tym tygodniu, aż trzy są jego. Zatem aż chciałoby się krzyknąć „Olaf, wróć! Nagraj znowu coś dobrego! Coś autentycznie śmiesznego! Weź Stuhra, Milowicza, nawet Pazurę i do roboty. Bo inaczej zdechniemy z rozpaczy oglądając kolejną „komedię” z Karolakiem i Szycem”. Ale zanim zacznie się powolne konanie – warto sobie przypomnieć historię Kuby, który podobnie jak główny bohater z „Chłopaki nie płaczą” – pojawił się w złym miejscu, o złym czasie.
Jakub maluje komiksy. Ostatni rok ślęczał nad deską, zapominając o całym świecie. I kiedy jego dzieło o Człowieku bez Twarzy zostało skończone, usłyszał od wydawcy, że to nędzny pomysł – główny bohater musi mieć przecież jakąś twarz! No cóż, nie taki był zamysł pomysłodawcy. Ale żeby jakoś wrócić do normalnego życia i by podreperować budżet, godzi się zastąpić kumpla kelnera na małej fuszce pod miastem. Robota ma być prosta: bierzesz tacę, goście zabierają kieliszki, wracasz, bierzesz tacę i tak do końca imprezy. Oczywiście nie może być tak, jak chłopcy założyli, bo zanim na dobre impreza się zacznie, Kuba rozpętuje prawdziwą tragedię. Tragedię za tragedią – wręcz można powiedzieć. A wszystko przez świnię z Afryki. Ale nie ma tego złego, bowiem na bankiecie Kuba poznaje Noemi, piosenkarkę śpiewającą do kotleta… Prosto to wszystko może wyglądać, ale trzymajmy się faktów: Noemi owszem, jest piosenkarką, ale nie śpiewa do kotleta, tylko robi oszałamiającą karierę. Właśnie stoi na zakręcie, bo jej związek z Brylantem rozpadł się z hukiem. Po prostu pan narzeczony nie był zbyt wierny. Aktualnie ma cztery narzeczone – wiecie jakie to jest stresujące, żeby dobrze pozapinać grafiki? Z Brylantem jest jeszcze jeden problem – jakiś czas temu pożyczył od mafioza Dzikiego kupę kasy, którą miał oddać po ślubie z Noemi. No teraz raczej nie ma szans, gdyż dziewczyna nie chce go widzieć na oczy. Problem jest jeszcze jeden – nazywa się Stefan i nie dość, że jest ojczymem piosenkarki, to jeszcze jest skurwysynem pierwszej klasy. Naczytał się książek o żabach, to jeszcze próbuje pobawić się w gangsterkę. A jego ambicje są wielgachne!
Schemat „Poranku” i „Chłopaków” jest bliźniaczo podobny: mamy niewinnych bohaterów, którzy wchodzą w bandycki świat. Motyw oklepany równie mocno, co całowanie w deszczu w filmach romantycznych. Ale jednak ogląda się to i to ogląda rewelacyjnie. Ciągle twierdzę, że dowcipy w natywnym języku brzmią lepiej, lepiej wchodzą do głowy, nie wspominając już o języku codziennym. Fenomenalne jest przerysowanie bohaterów i ich przygód, a sama historia, mimo, że banalna do szpiku kości – wciąga i bawi.
Ten film to kolejny sprawdzony lek na zły dzień.
ON:
Polskich komedii ciąg dalszy. Dziś kolejny raz Olaf Lubaszenko zasiada na krześle reżysera, a Mikołaj Korzyński wciela się w scenarzystę. Duet ten znowu pokazał, że na abstrakcyjnej komedii polskiej zna się bardzo dobrze. Po genialnych „Chłopakach” czas na „Poranek kojota”. Zebrana wcześniej część ekipy pojawia się i w tym filmie. Mamy więc Stuhra, Milowicza czy też Tomka Bajera. Wcielają się oni w inne niż poprzednio postacie, ale nadal ich role czasami zakrawają o absurd. Ponadto komedia ta bazuje na naprawdę fajnych i śmiesznych dialogach, które tak samo jak w przypadku „Chłopaków…” wbiły się do potocznej mowy.
Kuba Jan Akser (Stuhr) to rysownik komiksów. Chłopak chyba jednak nie zdaje sobie sprawy z tego, że trafił na branżę komiksową w bardzo złych czasach. Wydawca go zlał, a on sam raczej nie śmierdzi groszem. Los chce, że zastępuje on w roli kelnera swojego znajomego. Lata z tacą na bankiecie, wydanym przez nowobogackie elity. To takie Janusze interesów, którym w latach 90-tych udało się sprzedać trochę towaru zza granicy, otworzyli firmy i starają się wszystkich przekonać jakie to nie są biznesmeny. Na przyjęciu poznaje młodą piosenkarkę, Naomi. Nie mając pojęcia, że to pasierbica pana domu, porywa ją w nocne tany. Oboje są sobą zauroczeni i postanawiają się spotkać ponownie.
Noemi zerwała niedawno z Brylantem, takim szmechlakiem, co chce się wżenić w rodzinę, bowiem ma cholerne długi u gangsterów i będzie musiał tę kasę w jakiś sposób oddać. Brylant wylatuje z hukiem, bo jedna z chórzystek robiła mu laskę, gdy akurat Noemi wróciła do domu. Gdy w miasto rozchodzi się wieść, że zaręczyny zostają zerwane, szybko pojawia się obstawa „Dzikiego”, któremu Brylant wisi kasę. Przekonują go, że najlepszym rozwiązaniem będzie ślub z lekko pierdolnięta siostrą piosenkarki. Jak to w życiu bywa – wszystko się wali. Ojczym Noemi nie życzy sobie, aby taki plebejusz jak Kuba zadawał się z jego córką, wiec postanawia obić mu pysk, a jak to nie pomoże, to posunąć się do bardziej radykalnych środków. Tu wszystko jest na wariackich papierach. Postacie są przerysowane, karykaturalne, a każda następna jest lepsza od swojej poprzedniej. No ale i tak najlepszy jest Krzysztof Jarzyna ze Szczecina, szef wszystkich szefów, który w filmie nie wypowiada ani jednego słowa.
„Poranek kojota” do drugie niedoścignione dzieło, które podniosło bardzo wysoko porzeczkę dla innych polskich komedii. Warto.