ON:
Kiedy „Terminator” został „gubciem” pojawiły się plotki, że to już koniec jego filmowej kariery. Okazały się pomówieniami, gdyż 65 letni „dziadeczek” nie zrezygnował z aktorskich gaży. Pojawiał się to tu, to tam w epizodycznych rolach, swoją drogą niektórych bardzo fajnych, ale koniec końców nie zagościł na ekranie dłużej niż kilkanaście minut na seans. A tu ni z gruchy, ni z pietruchy ukazuje się film niejakiego Jee-won Kima pt. „The Last Stand”, gdzie Schwarzenegger gra główną rolę.
To bardzo przewidywalne i wpasowujące się w schematy kino akcji, które pomimo tego ogląda się niezwykle przyjemnie. Mamy podstarzałego szeryfa małej mieściny – Raya Owena (Schwarzenegger), którego przeszłości nikt nie zna. Jego zastępcy to banda żółtodziobów, którzy interweniują podczas ściągania kota z drzewa, a największe wykroczenie, jakie popełniają mieszkańcy, to parkowanie przy hydrancie. Czego się spodziewać po miasteczku z dwoma ulicami na krzyż, leżącym tuz przy granicy z Meksykiem. Dziura to niemiłosierna, nawet emigranci tędy nie przekraczają nielegalnie granicy, bo leży ona na dnie dość głębokiego kanionu. W tym samym czasie, gdzieś w Vegas, agenci FBI starają się przewieźć groźnego więźnia, szefa narkotykowego kartelu, niejakiego Corteza. Koleś ma wtyki, ma kasę i wie jak ustawić wszystko, aby zwiać z kicia i kilkaset mil, które dzieli go do brudolandu zwanego Meksykiem, pokonać bardzo szybko i bezproblemowo. Podczas ucieczki bierze zakładniczkę w postaci pięknej pani policjant, a w pościg z nim wyrusza cała zgraja agentów FBI, pod dowództwem Johna Bennistera (Forest Whitaker). W czasie gdy przestępca pomyka swoim pięknym, sportowym autem po międzystanówce, jego przydupasy starają się ułatwić przeprawę nad wspomnianym wcześniej kanionem. Pewnie by im się udało, gdyby nie szósty zmysł szeryfa. To jednak stary, szczwany lis, którego trudno wyrolować. Jego uwadze nie umyka kilka szczegółów, które połączone w całość przedstawią mu pełny obraz sytuacji. Stróż praw,a wraz z grupą zastępców, musi przygotować się na najgorsze, na przyjęcie bandytów wraz z ich popieprzonym szefem.
Z tego co napisałem widać jak oklepana i dobrze znana nam z podobnych filmów jest ta historia. To, co odróżnia „The Last Stand” od innych obrazów, to humor. Nie jest on nachalny, ale nie brak go w całym dziele. Johnny Knoxville to lekko pierdyknięty właściciel muzeum z bronią, biegający podczas strzelanin w hełmie rycerskim i z tarczą, staruszki strzelają do zbirów ze swoich strzelb, a stali bywalcy lokalnej restauracji daleko mają walki uliczne i zagrażający im ołów, bo mają po 60 lat i wysoki poziom cholesterolu, więc i tak kiedyś umrą. To takie drobiazgi, ale odrywają na chwilę widza od jatki, jaka dzieje się na ekranie. Używam słowa jatka, ponieważ „Last stand” jest naprawdę brutalny, krew się leje wiadrami, a kule potrafią zrobić z człowieka kotlety mielone.
Film, to taki typowy „samooglądacz”: zapuszczasz w tle, rzucasz okiem na ekran, na którym cały czas się coś dzieje i nawet nie wiesz, kiedy mija 100 minut. To kino w moich klimatach. Jeśli macie ochotę na bezkompromisową, niewymagająca myślenia rozwałkę, to będziecie się dobrze bawić.
ONA:
Ileż to lat lat minęło odkąd dzielny Arnold powiedział, że „I’ll be back”? W między czasie zagrał w kilku innych produkcjach – wszystkich na jedno kopyto, został gubernatorem Kalifornii i pewnie gdyby nie to, że nie jest rodowitym Amerykaninem, miałby za sobą już też prezydenturę. Co jeszcze zrobił w tym czasie? Ano postarzał się, co niestety widać. Za to jego styl grania ciągle jest taki sam.
Wydawać by się mogło, że ten popchany już przez starość jegomość, symbol urzędu, który piastował dosyć długo, już nie stanie nigdy przed kamerą, a jak już – to w małych rolach. Tymczasem w 2013 w kinach pojawił się kolejny film z tym panem (i oczywiście Dawid skakał z radości, w końcu dla niego Arnold jest synonimem młodości i VHSów) i to w roli głównej. W „Likwidatorze” Arnie gra – uwaga, tu wątpliwy szok – szeryfa i to takiego, który musi pokonać bandę niebezpiecznych zwyroli. Wszystko dzieje się gdzieś w takim amerykańskim Zbytkowie, blisko meksykańskiej granicy, gdzie diabeł mówi z szyderczym uśmiechem „Dobranoc”, a potem już się tylko spada (bo wiecie, Ziemia jest płaska). Jest to totalnie spokojna enklawa, wszyscy się znają, jedyne problemy to kot na drzewie i tyle. Mieszkańcy są typowymi Redneckami, których hymnem i życiową pieśnią jest „Cotton Eye Joe”. I pech chciał, że akurat teraz większość populacji Sommerton wybywa, a w miasteczku zostaje szeryf Ray Owens (Arnie) i kilka innych osób, między innymi przygłupawy Lewis (Johnny Knoxville) i jakieś tam inne jarzyny. Gdzieś w tym samym czasie z więzienia spektakularnie zwiewa niebezpieczny koleś – Cortez i okazuje się, że jego plany nie dotyczą wyłącznie ucieczki z transportu. Jak to w takich historiach bywa, intryga i tajemnica muszą być o wiele większe. Kolesia za wszelką cenę chce schwytać agent Bannister (Forest Whitaker i jego oko bardziej), ale bez szeryfa Owensa nie da sobie rady. I jak jest? Jest MEGA!!!
Uwielbiam takie kino. Ja nie mam problemu z moim wątpliwym gustem, jeśli chodzi o kwestie kinowe i taka sensacja, wymieszana z bezczelnym i chamskim humorem to to, co damska połowa Marud lubi najbardziej, a wiem, że męska też. W „Likwidatorze” wszystko jest oczywiste i błahe, ale mi się to podoba. Arnold jest dokładnie taki sam, jak w jego poprzednich rolach i mimo zmarszczek i lekkiego bębena, ciągle nie traci na świeżości. Jest Arnie, jest zabawa. Wyposażony w broń różnego rodzaju oraz z kilku innych sprawiedliwych, walczy ze złem i robi to rewelacyjnie. Bez mrugnięcia okiem wali ołowiem w przeciwników, kasuje pięknego forda, wygłasza honorowe kwestie – jest ostoją spokoju, która właśnie się lekko zdenerwowała, co dla jego rywali oznacza jedno: szybką śmierć. Sceny, które widzimy w „Likwidatorze” to z jednej strony typowa sensacja: analizy, strzelanki, pościgi, zagrywki taktyczne, a z drugiej – to totalny brecht. Ironia i cięty humor to największe zalety tej produkcji. Obsadzenie kolesia od Jackassów świadczy, że twórcy świadomie weszli na ten tor, budując całkiem dobrze kolejne niedorzeczności i dokładając do tego nawet sensowną fabułę.
To kino dla wybranych. Obawiam się, że większość osób, które zobaczą ten film, będzie usilnie z niego kpić, obnażając wszystkie błędy i irracjonalności. A ja na to gwiżdżę! Już wolę tego typu odmóżdżacze, z dzielnym szeryfem i pseudo-moralną historią o tym, że dobro wygrywa i należy być honorowym ponad wszystko, niż ckliwe historie o księżniczkach i księciuniach.
Arnold ROX!