ON:

Melodramat przepełniony miłością i oparty na faktach. Kurde, brzmi intrygująco. Taki jest „The Vow”. O dziwo jedną z głównych ról gra tutaj Channing Tatum, a jego gra nie ogranicza się tylko do pokazywania klaty i wygibasów, jak było to w „Magicznym Majku”.

Młode małżeństwo – Paige i Leo, żyją spokojnie w swoim świecie. Miłość ich łącząca jest piękna i porywająca. Oboje uzupełniają się. Ona jest obiecującą rzeźbiarką, a on ma własne studio nagrań. Każdy ich wspólny dzień, to zmaganie się z rzeczywistością, które to jest o wiele łatwiejsze, bo robią to wspólnie. Pewien wieczór zmienia wszystko. Wypadek, do którego dochodzi, sprawia, że Paige ląduje w szpitalu. Jej stan jest ciężki, uraz mózgu wymaga podtrzymania śpiączki. Gdy jednak dziewczyna dochodzi do siebie okazuje się, że nie pamięta zbyt wiele. Ok, pamięć długotrwała jej wróciła, ale nie pamięta nic związanego ze swoim mężem Leo. Aby było jeszcze ciekawiej niespodziewanie w szpitalu pojawiają się jej bogaci rodzice, którzy wietrzą możliwość wyrwania jej z rąk niezbyt przez nich ukochanego męża. W tym miejscu Leo zaczyna swoją walkę o odzyskanie żony i wyrwanie jej z palców toksycznych rodziców, którzy mają bardzo wiele za uszami. Praca, jaką młody mąż wkłada w odzyskanie ukochanej, jest syzyfowa.

Ta historia jest naprawdę piękna. Nie wiem, jak bardzo ją podkoloryzowano na potrzeby Hollywood, ale ma coś w sobie. To takie kino w stylu „Pamiętnika”, czy też „P.S I love You”, chociaż mniej tutaj „efektywności” tamtych filmów. Nie oznacza, to jednak, że mamy do czynienia ze złym kinem. Wręcz przeciwnie – jest przemyślany i dobrze zagrany. Pojawiający się epizodycznie Sam Neill oraz Jessica Lange maja przyozdobić „The Vow” swoimi nazwiskami. Ma to jakiś sens i nawet się sprawdza.

Dzieło to ma już prawie cztery lata, pojawiło się na Walentynki, bo wiadomo – to idealna pora na tego typu produkcje. Teraz można obejrzeć je z ukochaną osobą na kanapie w ciepłym, ciemnym pokoju. Na pewno komuś poleci z oka łza.

ONA:

Mimo, że nie jestem fanką tego gatunku, osobiście uważam, że warto obejrzeć od czasu do czasu jakiś romantyczny film. Może być komedia, może być obyczaj, ale ważne, żeby był tam taki lekko ckliwy i mocno miłosny wątek. Dla poratowania zdrowia.

Tego typu produkcje są bezpieczne, bo masz prawie 100% pewność, że na końcu czeka na Ciebie słodki happy end. Więc gdy życiowe gówno Cię zaleje, dobra komedia romantyczna albo nawet obyczaj, utulą Cię słodkim i sympatycznym czymś.

Sprawdziłam osobiście. Jakby ktoś jednak nie chciał, to podobny efekt można uzyskać kupując krem piankowy Fluff (są na allegro) i zeżreć cały słoik.

„I że Cię nie opuszczę” to melodramat z wątkiem romantycznym. No cóż, brzmi poważnie. I tak też jest.

Ilość wykapanych łez jest wprost proporcjonalna do:
– tematu,
– wykonania,
– a także tego, że film jest na faktach.

Można się wzruszyć. I oczywiście całą robotę robi tu Channing Tatum, za którego prędzej czy później każda kobieta będzie chciała wyjść za mąż. Chociaż raz.

Całość ogląda się bardzo spokojnie i sympatycznie. Oczywiście, kłócisz się z telewizorem, jak podczas meczu – „Przecież on Cię kocha, Ty suko niewdzięczna!!!”, ale ona i tak tego nie słyszy. Zresztą. Ja nigdy za Rachel McAdams nie przepadałam…

Dbając o wielkość swoich bioder, lepiej czasem obejrzeć tego typu filmidło, a nie zamawiać kolejny słoik Fluffa. „I że Cię nie opuszczę” nie idzie w dupkę.