ONA:
Do „Wilka z Wall Street” podchodziłam jak pies do jeża. Filmy, które trwają tyle minut powodują u mnie ból dupy – dosłownie i w przenośni. Jestem w stanie zasnąć, zapomnieć o połowie fabuły, albo się po prostu znudzić. No ale nadszedł ten dzień, w którym wypadałoby rozprawić się z filmem, który był na ustach wszystkich. Na prawo i lewo zachwycano się genialną reżyserią, świetną główną rolą i całą fabułą. Okeeej… Ale czy faktycznie tak było?Jeśli ktoś ma za sobą „Kasyno”, będzie potrzebował jakiś 5 minut, żeby trafnie odgadnąć, że film o cwanym brokerze z Wall Street nakręcił Martin Scorsese. Po wieloma względami można stwierdzić, że oba dzieła są identyczna. Pytanie brzmi: czy to „styl”, czy po prostu sprawdzona metoda? Chcąc opisać to dzieło najkrócej jak się da, można rzucić hasłami takimi jak: gruba kasa, horrendalne dawki dragów, dziwki, przekręty i wieczne dionizje. Jak dla mnie – brzmi dobrze! Cała historia zaczyna się „dawno, dawno temu”, kiedy to młody i ambitny Jordan Belfort (Leonardo DiCaprio), któremu marzy się świat wielkich pieniędzy na najsłynniejszej giełdzie świata. Już pierwszego dnia dostaje receptę na sukces, od swojego „kolegi” z firmy – marszcz freda i bierz narkotyki. Z takim zaleceniem Jordan rusza do akcji. Ale to giełda – raz się udaje, inny raz nie. I kiedy akurat wpada w sidła zawodowej „bessy”, postanawia założyć swoją własną firmę, której celem jest szybkie zarabianie KONKRETNEJ kapuchy. Dobry sprzedawca łysemu wciśnie grzebień i w myśl tej zasady (z ciągłym pamiętaniem o recepcie sprzed lat), Belfolt zaczął kręcić interesy. Wkrótce jego życie wywróciło się do góry nogami, a po wystraszonym kolesiu, który zaczynał, nie został ślad. Zwykła żona została wymieniona na o wiele apetyczniejszy egzemplarz, dragów i dziwek było coraz więcej i o zdecydowanie „lepszej” jakości, imprezy przeszły do historii i pojawił się również agent FBI, którego pyszałkowatość brokera mocno irytowała i który za punkt honoru wziął sobie to, by go udupić.
Teraz już mogę to napisać: „Wilk z Wall Street” słusznie został tak, a nie inaczej „potraktowany” na tegorocznych Oscarach. Przy „Witaj w klubie” i „Grawitacji” wypada nędznie i groteskowo. Okej, nominacja nominacją, ale to po prostu film, który w całej swojej zajebistości i w całym rozmachu jest kolejną produkcją, która niewiele wnosi do historii kina. Ot, biograficzno-obyczajowy dramat o kolesiu, który z niczego zdobył wszystko i jeszcze więcej stracił. Nie można mu odmówić tego swoistego „pierdolnięcia”, bo w tym filmie nie ma chwili odpoczynku, ciągle coś się dzieje, kasa miesza się z cyckami, a te z koksem, język jest niewybredny, a widz bez przerwy zastanawia się kto jako pierwszy przedawkuje, albo po prostu zaliczy zwykły zawał. Kalejdoskop wydarzeń, wątków, a wszystko z tempem ostrego rocka – nie daje wytchnienia! Fabuła porywa, jest jak tornado, które wsysa i omamia. Ilość nagich ciał, kilogramów narkotyków i pierwotnych instynktów, żądza pieniądza i totalne bogactwo, które wylewa się z każdego ujęcia, a do tego ślizganie się pomiędzy tym co jeszcze legalne, a tym, co już nie – to wszystko sprawia, że „Wilk”, mimo swojej okrutnej długości – nie nudzi. Kiedy już pojawia się potencjalny przestój, scenarzysta dowala kolejną, prawie absurdalną zagrywką, jak wtedy, kiedy podczas sztormu główny bohater domaga się dragów, bo „Nie chce umrzeć trzeźwy!!!”. Są wątki śmieszne i prześmiewcze, jest trochę dramatyzmu i giełdowego bełkotu, a jak do tego dołożymy fakt, że Scorsese ma ponad 70 lat – trudno nie zapiać z zachwytu. Ale ten zachwyt jest chwilowy – to nie jest wybebeszajace dzieło, które przewraca widza na lewą stronę i psuje mu głowę. To zamknięta historia, z którą mimo wszystko trudno się identyfikować i przeżywać.
Trudno odmówić DiCaprio talentu, bo jako Belfort wypadł genialnie. Reszta aktorów to dość nędznawe kreaturki, czerpiące z zajebistości Leosia. Ale podejrzewam, że o to reżyserowi chodziło. Cała historia jest nieco przerysowana, z takim tempem, że w głowie się kręci. Czy warto obejrzeć? Owszem. Ale powiedzmy sobie szczerze – to nie jest film roku.
Ps. Ode mnie duży plus za ścieżkę muzyczną, która nie dość, że jest totalnie pod mój gust, to jeszcze kapitalnie dopełnia to, co widzimy na ekranie.
ON:
Martin Scorsese przyzwyczaił nas do specyficznego storytellingu. To, co zobaczyliśmy wcześniej w „Chłopcach z ferajny” oraz w „Casino”, teraz mamy okazję oglądać w „Wilku z Wall Street”. Reżyser przedstawia nam opowieść o ambicji, pieniądzach, seksie, władzy i narkotykach. To wszystko już było, ale podane w zupełnie inny sposób.
Do „Wilka” zabieraliśmy się z odpowiednim dystansem. Po pierwsze przez jego długość – to prawie 3 godziny filmu, po drugie przez różne recenzje znajomych.
Wszystko zaczyna się jak w „Casino” – od poznania osoby narratora, a tym razem będzie to Jordan Belfort – młody chłopak z klasy średniej, któremu marzy się praca na Wall Street. Co należy zrobić, aby załapać się na poziom brokera? Trzeba zapierdalać tak, jak Ci zagrają i na dodatek lizać ich po tyłkach. Pisząc “ich” mam na myśli facetów, którzy już do czegoś doszli. Tak oto Belfort zaczyna pracę jako szara mysz na końcu linii telefonicznej, czyli inaczej mówiąc pociska kit przez telefon potencjalnym klientom. Wtedy, na początku kariery, poznaje niejakiego Marka Hannę. To mężczyzna, który na giełdzie zaczyna zjadać już zęby. Dla niego praca przy akcjach to codzienny koktajl, składający się z narkotyków, alkoholu, seksu i adrenaliny. To swoiste boisko do gry, na którym wygrany może być tylko jeden i nie zawsze będzie to klient.
Niestety pech chce, że w dzień, w którym Belford otrzymuje licencję brokera, szlag trafia giełdę, a firma, dla której pracował – pakuje manatki. Pozostawiony na lodzie zaczyna rozglądać się za inną robotą. Okazuje się, że ktoś zatrudnia takich jak on, a tym kimś jest mała, podła firemka zajmująca się upłynnianiem akcji z innych małych, podłych firemek. Gówniane kwoty, za to 50% prowizje. Pokaz jaki daje przed resztą pracowników, stawia go na pozycji guru tej branży, tak zaczyna się jego prawdziwa kariera. Nie trzeba było długo czekać, aby gotówka znów zaczęła napływać do kieszeni, tyle, że z podrzędnego pracownika Jordan wskoczył na stanowisko szefa. Założona przez niego firma zaczyna się rozrastać, ludzie walą drzwiami i oknami, aby u niego pracować. Dlaczego? Bo jego sposób na prowadzenie firmy jest inny. Dziwki w biurze, ruchanko w biurze, koks w biurze – to tylko czubek góry lodowej. Wielkie pieniądze to wielkie możliwości, ale i wielka odpowiedzialność.
Film Scorsese jest opowieścią skupiającą się na złotej erze działalności Belforda. Zaczyna się jego powstaniem, odrodzeniem, a kończy się…
No właśnie nie powiem, jak się kończy bowiem naprawdę warto poświęcić te trzy godziny i zobaczyć jak wyglądała historia jednego z największych krętaczy z Wall Street. Jeśli pamiętacie „Casino” to zobaczycie pewne schematy, które pojawiają się w życiu bogaczy, którzy w dupie mają cały świat. „Wilk z Wall Street” wciąga się za jednym razem, jak działkę koki z tyłka dziwki. Warto.