To the bone - recenzja 1

Ta netflixowa produkcja zupełnie przypadkiem pojawiła się w polecanych dla mnie, a okazała się bardzo przyjemnym filmem, który nieco uchyla rąbka tajemnicy o tych wszystkich zaburzeniach postrzegania własnego ciała. W bardzo spokojny, ale szczery sposób, mówi co dzieje się w głowie osoby, która widzi siebie inaczej. Która się żyłuje. Która nie zgadza się z tym, jak wygląda. I finalnie doprowadza się na skraj. Potem jest już tylko nagrobek.

To the bone – recenzja

Ellen to bardzo wrażliwa dziewczyna. Uwielbia rysować, a jej rysunki są intrygujące, inne. Co prawda doprowadziły ją do kłopotów, ale czasem tak bywa.

Czasem tak bywa, że ktoś za bardzo zainspiruje się czyjąś twórczością.

Ellen (Lilly Collins pochodzi z rozbitego domu. Trochę za bardzo się stara. Trochę za bardzo się zamyka. I zdecydowanie zbyt mało je. Diagnoza: anorexia nervosa. Dziewczyna po kolejnej nieudanej terapii, trafia do „kliniki” dr Williama Beckhama (Keanu Reeves). Tam ma stanąć na nogi i poukładać sobie rzeczy w głowie na tyle skutecznie, by przeżyć. By dożyć do kolejnych urodzin. Doktor stosuje zupełnie inne, niż jego koledzy „po fachu” metody. Byle skutecznie – można powiedzieć. Ale czy Ellen się uda?

Obejrzałam i muszę przyznać, że ten film „zrobiony” jest w sposób, który sprawia, że trudno obok niego przejść obojętnie. Jest nudnawy – nudny to za duże słowo. To obyczaj, to trochę dramat, to historia choroby, którą rozdrapano pod wieloma kątami. Finalnie czeka na Was scena, która porusza dogłębnie. To scena, w której przestaje bić serce. Mocna, symboliczna i zarazem cholernie wymowna. Może właśnie o to twórcom chodziło – trochę nas, widzów, przynudzić, a potem dowalić prosto w trzewia.

Świetna produkcja. Zaskakująca. Dla wszystkich, którzy twierdzą, że mają coś „pod kontrolą”.

Tagi: To the bone – recenzja, filmy recenzja, marudzenie, blog popkulturowy, blog recenzencki, recenzje filmów