ONA:

Czasami mam jakieś takie dziwne „smaki”. Ponoć gdy organizm prosi o orzechy albo czekoladę, to to odpowiedź na stres. Każdy tak ma. Coś za Tobą chodzi. Banan, chipsy, szarlotka. Albo krwiste mięso. Albo duża ilość wódy. Czasami tak coś za Tobą chodzi. I za mną chodził dramat.

Chciałam: wstrząsu, szoku, emocji, ciekawej i pięknej historii, która mnie poruszy.

Dostałam: dziwną opowieść, która mnie zirytowała, bo jest chaotyczna, bez pomysłu, z daremnymi bohaterami i… Och. mogłabym się wyzłośliwiać i wyzłośliwiać… Jedyny plus: Jennifer Connelly. Piękna, przyciągająca uwagę, intrygująca. Ale nie jako postać, tylko jako aktorka.

Film dzieje się w dwóch liniach czasu, kiedyś i „teraz”. Dzieli je sporo lat. I sporo wtedy się podziało. Generalnie chodzi o to, że Nana (J. Connelly) jest tu jakąś wyjątkową artystką, chyba nawet z uzdrowicielską mocą (w pewnym momencie przestałam ogarniam o co tu chodziło). Niestety, po ogromnej traumie, związanej ze śmiercią syna (ups, spoiler!), przestała sobie radzić. Zostawiła drugiego dzieciaka i po latach milczenia przyjdzie im się spotkać. Ona o tym nie wie, że jej starsze dziecko, razem z dziennikarką, jadą do niej, na wywiad. Staną twarzą w twarz. Po latach cierpień, pustki i czekania na siebie.

Okej, oglądałam ten film na 3 razy. Nie umiałam wytrzymać więcej, niż 30 minut. Bolało mnie to, co widzę. Chociaż, właściwie to nie chodzi mi oto, co dzieje się na ekranie, na jakim tle, w jakich okolicznościach, tylko o samą fabułę. To dzieło drażni. Okej, ja jestem przyzwyczajona do innego gatunku, ale sięgam po dramaty jak po te orzechy. Czasami po prostu trzeba zrobić odskocznię. W „Aloft” niestety nie zrozumiałam zbyt wiele. Mam dziury jak po dobrej, weekendowej imprezie. Może on potrzebuje jakiegoś wyjątkowego skupienia uwagi? Może didaskaliów? Może ten artyzm, na który silili się twórcy, jest zbyt duży, zbyt mocny, zbyt zagmatwany? To dzieło ma prawie 2 godziny, a wlecze się ekstremalnie. Coś, co miało być wyjątkowe, stało się pretensjonalne.

Wielkie, jędrne i bezlitosne „Nie” dla tego typu pseudo-artystycznych wynaturzeń. Dramat w wersji dramatycznej. Connelly próbowała powalczyć z taką formą, ale wyszło śmiesznie. Klimat i dziwność czasami wychodzi produkcjom bokiem – tak było w tym wypadku. Nudny. Zmarnowany potencjał. Podobna tematyka (no, mniej więcej podobna) mogłaby być zrealizowana z innym zestawem emocji, a nie irytacją i rozdrażnieniem.

ON:

Są takie filmy, które wydają się być sztuką dla sztuki. Nie ma w nich nic, co może nas rzucić na kolana, nic, co nas zachwyci, nic, co zabawi. Do takiego kina zalicza się „Do nieba” w reżyserii Claudii Llosy.

„Do nieba” można było zobaczyć w kinach studyjnych. Jeśli nie wiecie co to za miejsca, to Wam wyjaśnię. Kina studyjne to miejscówki, gdzie banda nowobogackich hipsterów z dużych miast, którzy ukończyli prestiżowe kierunki na wydziałach sztuki, siedzi i rozprawia na temat współczesnej kultury. Rozkładają na elementy pierwsze filmy i obrazy, książki i płyty. Przeważnie odbywa się to w siwym, wiśniowym dymie Djarumów, zapijanych jakimś mało znanym winem, którego picie jest w tej chwili modne.

Pewnie po seansie „Do nieba” było pewnie bardzo podobnie. Grupka “znawców sztuki” postanowiła porozmawiać o dziele Claudii Llosy. Pewnie było tam wiele zachwytów nad praca kamery, nad plastycznością, nad opowiedzianą historią. Ktoś pewnie powiedziałby kilka zdań na temat otwarcia filmu, rozpływałby się nad sceną z uwięzionym w „konstrukcję” sokołem. Ptak był pewnie alegorią zniewolonej społeczności lub jeszcze czegoś innego. Napierdzielali by na pyskach przez kolejne dwie godziny o tym, jak to reżyserka stworzyła niesamowity obraz, którego zrozumienie wymaga otwartego umysłu i szerszych perspektyw. Potem padła pewnie seria nazwisk artystów tak alternatywnych, że nawet oni sami nie wiedzą, że są artystami. Zaczyna się licytacja na nazwiska, filmy, na kolejne artystyczne „performanse”. Podczas tej dyskusji wszyscy dostają wzwodu, a na koniec wytrysku.

Dobra, teraz opis filmu dla tych, którzy w ruchomych obrazkach szukają prostej rozrywki. W tym filmie jej nie znajdziecie. Przesiedziałem 96 minut przed ekranem telewizora i pomimo wytężonej uwagi nie znalazłem tutaj nic, co choć przez chwilę by przypominało wspomniany element. „Do nieba” jest nudnym, przegadanym, bez sensu dramatem o facecie, który po 20 latach odnajduje swoją matkę. Kobieta porzuciła go jak był małym chłopcem. Dlaczego? Winiła go za śmierć jego brata (co akurat jest prawdą) oraz odkryła w sobie moce uzdrowicielskie i zaczęła bawić się w szamankę gdzieś na skraju cywilizacji. Widocznie jestem za mało hipsterski, bo przy tym filmie nie doszedłem.