ONA:

Sam Rockwell bardziej pasuje mi „aparycją” do ról psychopatów, sadystów, kolesi, którzy wąchają majtki swoich babć, niż do pantoflowatych aptekarzy. A jednak! W „Better living through chemistry”, który ma mega żałosny polski tytuł, nie zasługujący nawet na wspomnienie, w taką rolę wchodzi. 

Douglas Varney (S. Rockwell) to mega pierdoła. Jest bardzo dobrym i szanowanym aptekarzem, który właśnie „od teścia” przejął aptekę. Oczywiście, to, że stał się właścicielem zupełnie niczego nie zmieniło, bo nadal dynda na końcu rodzinnego łańcucha pokarmowego. Doug ma żonę – Karę (Michelle Monaghan), która jest piźnięta. Ma obsesję na punkcie jeżdżenia na rowerze, męża ignoruje i ślepo wierzy w to, że ich wspólny syn – Ethan, jest „normalny”. Oczywiście wszelkie formy pożycia już dawno temu zdechły, a „współżycie” małżonków polega głównie na tym, że ona mu dopierdziela ile wlezie, kpi z niego i szydzi, a on z totalnym spokojem to akceptuje. Typowe małżeństwo. Ethan za to wchodzi w okres dojrzewania i generalnie mówiąc – jest nieznośny. I wtedy na drodze pana Varney staje ona – Elizabeth Roberts (Olivia Wilde). Posągowo piękna blondynka, zaokrąglona tam, gdzie trzeba, z idealną twarzą, hipnotyzującymi oczami, emanując subtelnym erotyzmem i elegancją. Tylko Elizabeth ma 2 dość kłopotliwe wady: po pierwsze – jest mężatką (oczywiście nieszczęśliwą i samotną). Po drugie – lubi tabletki. Dużo tabletek. Na każdą porę dnia i nocy… Doug nie jest w stanie zbyt długo się jej opierać… Romans trochę spada na nich jak grom z jasnego nieba. Jest sensualnie, seksualnie, dziko, namiętnie – tak jak oboje tego pragnęli. Skrywając swoje żądze w hotelowych pokojach, wpadali w swoje ramiona, wsysali się w siebie nawzajem do utraty tchu. Cóż, takie tempo miłosnych igraszek wymagało podbijania odpowiednimi lekami. A Doug wiedział co z czym wymieszać, co dodać i jak przygotować, by tworzyć koktajle stricte pod ich wymagania i potrzeby. I tu zaczynają się problemy. Najpierw Ethan. Potem tajemniczy agent, który zainteresował się apteką głównego bohatera. A potem Elizabeth „wpada” na pomysł, żeby uśmiercić jej męża, zgarnąć spory szmal i z kochankiem udać się w pełną szaleństwa podróż w nieznane. Czy grzeczny i spokojny Doug wytrzyma to tempo? Na ile się zgodzi, by móc regularnie penetrować WSZELKIE zakamarki boskiej pani Roberts? Wierzcie mi – zakończenie nie jest takie oczywiste…

Nie wiem co mnie skłoniło, żeby obejrzeć ten film, ale ujął mnie totalnie. To taka komedia, która podszyta jest bardzo niepoprawnymi nićmi. Seks, oj dużo seksu, tego złego, pozamałżeńskiego, coraz większe uzależnienie od leków, a do tego jeszcze plany zabójstwa! Brzmi diabelsko smacznie! Fabuła wkręca i zaskakuje, jest kilka dość fajnych zwrotów akcji, a Doug im bardziej naćpany, tym sympatyczniejszy. Oczywiście, ma też drugie dno: człowiek żeby żyć sobie „dobrze” często wzmacnia się tabletkami, jak Adaś Miauczyński w „Dniu świra” – na „chęć życia”. Ładujemy w siebie kolejne kolorowe dropsy, licząc, że zabiorą one ból, choroby, trądzik, cellulit, że poprawią włosy, libido, że sprawią, że zaśniemy lepiej, albo po pobudce będziemy rześcy i aktywni – gotowi do pracy. A tu guzik. „Better living through chemistry” to również dzieło o tym, że nikt poza nami nie jest w stanie „nastawić” nas na tory szczęścia i radości – tylko my decydujemy o tym jak wykorzystamy to, co ześle na nas los. Nie wspominając o tym, że czasami warto z nim poigrać i pokpić z niego. To dzieło świetnie nadaje się na wieczorne gnicie przed telewizorem.

ON:

Mając chujowe życie możesz zrobić dwie rzeczy: pogodzić się z nim lub wziąć je za jaja i nie dać się. „Bo żeby iść na przód, trzeba się ruszyć”. Niestety, czasami zdajemy sobie z tego sprawę o wiele za późno i wtedy budzimy się z ręką w nocniku. Podobnie było z Dougiem Varney’em, bohaterem „Better Living Through Chemistry”.

To typ kolesia popychadła. Jego żona olała całkiem życie rodzinne, jej vagina nadaje się tylko do sikania, a największym osiągnięciem było założenie klubu fitness, bazującego na rowerkach stacjonarnych i wygranie kilku kolejnych lokalnych wyścigów rowerowych. Doug pracuje w aptece u ojca swojej „ukochanej żonki” – faceta, który ma zawsze racje. Zaś syn Douga ma wyjebane na cały świat. Gdy popatrzeć z boku widzimy mężczyznę zaszczutego, zbitego i stłamszonego. Nie ma dla niego wyjścia, nie ma bramki, za którą pojawia się nowe życie.

Może trochę demonizuję, bowiem pewnego wieczoru, gdy rozwozi zamówienia lokalnym klientom, trafia na dom, w którym mieszka niejaka Elizabeth Roberts. Naprawdę atrakcyjna babka zaczyna flirtować z naszym bohaterem, ale ten jest niezłomny. W końcu w domu czeka na niego żona pinda i syn patafian. Jednak ziarenko wątpliwości zostało zasiane w jego głowie i zaczęło spokojnie kiełkować. Kolejne przypadkowe spotkanie z Elizabeth przybrało zupełnie inny obrót i tak zaczął się ich romans. Podczas kolejnych dni przepełnionych seksem, pilsami i wzajemnymi rozmowami, Doug zdaje sobie sprawę jak beznadziejne było jego życie. Jego nowy związek mógłby być idealnym, gdyby nie to, że nowa ukochana ma męża, a on żonę. Jednak każdy problem ma rozwiązanie, wystarczy tylko pomyśleć.

„Better Living Through Chemistry” jest komedią. Nie z tych chamskich i wrednych, to raczej komediowe kino obyczajowe, które stara się nam pokazać, że każdą sytuację, jaka spotka nas w życiu, możemy zmienić i wykorzystać ją do naszych celów. To film w stylu „The Way Way Back” – czasami nostalgiczny, czasem śmieszny, ale najważniejsze, że daje nam nadzieję na to, że możemy zmienić swoje życie, bo wystarczy tylko impuls i odrobina chęci.

Sympatyczne.