ON:

Tim Burton wszedł w kinowy świat z dość dużym hukiem. Pokazał, że ma swój styl, mroczny, gotycki, lekko zakręcony. „Pee Wee Herman” nie pokazywał jeszcze do końca jego możliwości. Dopiero „Beetle Juice”, a następnie „Batman” i „Edward Nożycoręki” pokazały, że to twórca z wizją. Dziś będzie o jednej ze starszych produkcji, animowanej poklatkowo „Gnijącej pannie młodej”.

Burton trochę jak Neil Gaiman uwielbia pokazywać dwa światy. Ten na górze, w którym żyjemy my wszyscy, przepełniony jest szarością, a codzienność zabija w nas radość istnienia, nasze wybory są szablonowe i pełne przymusu. Jest też ten inny świat. U Gaimana to „Under” – znajdujące się pod Londynem, to także drzwi, za którymi mieszkała ta druga mama Coraliny. Burton idzie w trochę innym kierunku. W „Gnijącej pannie młodej” świat na górze też jest szary, jego mieszkańcy znudzeni codziennością. Umarli, którzy pojawiają się w jego obrazie, pomimo tego, że są martwi, to są za to szczęśliwi. Ich „życie” jest kolorowe, pełne wyzwań, ciekawych wydarzeń. Każdy z nich jest indywidualny, nie przejmuje się innymi i to jest piękne. Burtonowski świat umarłych jest jak meksykańskie święto zmarłych: kolorowe, wesołe i głośne.

Główny bohater – Wiktor, to młody chłopak, syn handlarza rybami. Jego rodzice postanowili, że weźmie za żonę Wiktorię, córkę zubożałego arystokraty. Wbrew oczekiwaniom ta dwójka szybko się zgrywa i można powiedzieć, że idealnie pasuje do siebie. Ich ślub może jednak nie dość do skutku. Nie dlatego, że ktoś się temu sprzeciwia, ale przez głupie zrządzenie losu. Wiktor bowiem przez przypadek zawiera związek małżeński z martwą Gnijącą panną młodą. Ta zauroczona Wiktorem pannica zabiera go do świata umarłych, gdzie będzie chciała spędzić z nim wieczność.

Historia Burtona ma w sobie to „coś”, co powoduje, że do tego filmu chce się wrócić. Kompletne, zabawne i prawdziwe dialogi, świetny voice acting w wykonaniu Deppa, Bohnam Carter, Watson i wielu innych aktorów, no i przede wszystkim animację. Każdy element jest po prostu perfekcyjny. Chyba największa bolączka, to długość, bowiem „Gnijąca panna młoda” trwa jedynie 76 minut.

ONA:

Bardzo lubię twórczość Tima Burtona. Nawet, gdy jest ona nieco słabsza, to mnie i tak potrafi rozkosznie połechtać. Odnajduję w jego filmach i animacjach wiele mądrych elementów. Dawniej, gdy jeszcze pracowałam z dzieciakami, zauważałam, że one z wiekiem zaczynają je odkrywać, że burtonowskie dzieła nie są wyłącznie zabawne i czasem straszne, ale są w nich też inne wartości.

„Gnijąca panna młoda” to dla mnie jedno z piękniejszych dzieł o miłości. O miłości, dla której jesteś w stanie zrobić wiele, jak i nie wszystko. O miłości, która nie zna granic. To również film o tym jak słowa mogą wpłynąć na życie i to wpłynąć nie zawsze dobrze.

Mamy tu przepełniony uroczą grozą klimat, fajny dowcip i śmieszne sytuacje, które trochę oswajają temat związany ze śmiercią oraz z tym, co dzieje się z ciałem, gdy ta już nastąpi. Dużo tu mroku, którego możemy okiełznać śmiechem.

Myślę, że przy pomocy tej animacji można z dzieckiem poruszać wiele problemowych tematów. Ja z kolei, przy każdym kolejnym seansie, uśmiecham się bardziej.

Perfekcyjnie zrealizowana, mądra, zabawna. Ma swój wyjątkowy klimat, przesiąknięty do szpiku kości Burtonem i jego odpałami. Oczywiście z duetem Depp + Bonham Carter, który zdaje się być przytwierdzony do pana reżysera jakimiś super mocnymi zszywkami. I klejem. I gwoździami. Ale mi to nie przeszkadza. Jestem już na etapie szukania tych aktorów, ich głosów i kreacji, bo burtonowskie kino pasuje im wyjątkowo dobrze.