ON:

Czasami jest tak, że oczekujesz czegoś, a otrzymujesz rzecz zupełnie inną. Jeśli więc oglądając „Earl i ja, i umierająca dziewczyna” spodziewacie się komedii, to możecie już przestać się napalać. To dramat i to jeden z tych cięższych. Co odróżnia go od innych filmów o umieraniu na nieuleczalną chorobę? Osoba narratora oraz sposób przedstawienia całej historii.

Wszystko zaczyna się jak typowe, amerykańskie kino dla nastolatków. Główny bohater – Greg Gaines, to koleś, który ma swój pomysł na przebrnięcie przez liceum. Po prostu się nie wychyla, stara się przynależeć do każdej z subkultur w takim stopniu, aby przeżyć bez konfliktów i otarć. Jest to jakieś rozwiązanie. Swoje komentarze pozostawia tylko dla siebie, zawsze wspomni o czymś, o czym chcą słuchać inni i jakoś to się kręci. Wiele z fragmentów jego życia ilustrowanych jest animacją z łosiem i gryzoniem lub innymi dziwacznymi ludzikami i zwierzakami. Jest wesoło, czasem zabawnie, po prostu sielanka. Greg jest typowym nastolatkiem. Rodzice cisną go, aby wybrał już studia, jego kumpel wraz z nim kręci krótkometrażowe parodie znanych filmów, a on sam uważa że ma pysk gryzonia. Taka po prostu codzienność. Pewnego dnia matka Grega wspina, że niejaka Rachel, dziewczyna, którą zna totalnie z widzenia, dostała swoje wyniki badań i jest chora na białaczkę. Nastolatka zupełnie to nie obchodzi, ale rodzice wymuszają na nim spotkanie z dziewczyną i próbę „oderwania jej” od choroby. Początkowa niechęć przeradza się w niesamowitą przyjaźń i to właśnie o przyjaźni w najtrudniejszych czasach opowiada ten film.

Pokazana w filmie przyjaźń ma wiele oblicz. To nie tylko przyjaźń pomiędzy chłopcem i umierającą dziewczyną, nie tylko pomiędzy nim i kumplem Erlem, ale także pomiędzy różnymi osobami w szkole, pomiędzy rodzicami i ich synem itd. Każdy wymiar przyjaźni jest inny i każdy ma swoje priorytety, każda wymaga innych poświęceń i uwagi. Często nawet nie zdajemy sobie sprawy jak dużych.

Grający główną rolę Thomas Mann świetnie gra zagubionego, odkrywającego życie nastolatka. Ze śmiesznej roli, lekko komediowej płynnie przechodzi do dramatycznej, która wymaga od niego zupełnie innego sposobu prowadzenia bohatera. Niezależenie w którym etapie filmu go widzimy wzbudza on naszą sympatię, współczucie i podziw. Dzieje się tak dlatego, że pokazuje cechy, których często brak nam samym lub, które ukrywamy przed innymi.

„Earl i ja, i umierająca dziewczyna” to niesamowicie przejmujące dzieło. Film inny niż wiele podobnych dzieł, starających się opowiadać ckliwe historie. Warto.

ONA:

To jeden z tych filmów, o których mówi się, że niezależnie jak bardzo jest się twardym, to na koniec i tak się wyje, łka, smarka w rękaw. Cóż. Dokładnie to samo mówili mi o „Zielonej mili”, a ja należę do tego wąskiego odsetka osób, które nie wzruszyły się jakoś wybitnie bardzo na tym dziele.

Usłyszałam „Możesz się na tym filmie popłakać”. Pfff… Dobre sobie. Twarda jestem plus wiem, że to tylko film, scenariusz, aktorzy…

Powiem tak: macie całkiem spore szanse, że mimowolnie zaczniecie pod koniec tego dzieła szlochać. A to przecież obyczaj dla młodzieży, więc generalnie wstyd. Ja szlochałam. W pewnym momencie łzy same spływały mi po policzkach. Nie było sensu z tym walczyć.

Ta opowieść jest bardzo urocza. Jest wyidealizowana do skraju, mimo, że główne skrzypce gra tu śmiertelna choroba. Bohaterowie są tacy, z którymi łatwo byłoby mi się identyfikować, ale te 15 lat temu. Teraz, kiedy wchodzę w trzecią dekadę życia, trochę kpiłam z nich, z ich zachowań, a nawet z ich zainteresowań. Jakoś nie wyobrażam sobie by któraś ze znanych mi 15-latek „rzeźbiła” w książkach. Podejrzewam, że większość z nich może nie wiedzieć o istnieniu czegoś takiego, jak „książka”, no chyba, że „książka do majzy”.

Obejrzałam ten film dawno temu. Ale myślę o nim do teraz. Myślę o nim w kontekście brutalności losu, tych przeklętych chorób, które nigdy nie wybierają, wartości takich jak ta głupia przyjaźń.

W tym filmie pada bardzo mądre zdanie. Pada z ust bohaterki, która przeżyła piekło rozwodu. Nie pamiętam jak dokładnie brzmi, ale chodzi w nim o to, by nie decydować się na dziecko z osobą, za którą nie jest się w 100% pewnym.

Me and Earl and the Dying Girl – recenzja