ON:
Pomysł był na ten film jest niezły, wykonanie jest dobre, ale moralizatorska historia przejdzie zupełnie bez echa. Świetna jest jedynie konkluzja, jedna z ostatnich scen, która pokazuje w jakim społeczeństwie tak naprawdę żyjemy. Reszta zbudowana jest na schematach, oklepanych standardach i kinie, które znane jest od wielu, wielu lat. Całe szczęście nie oczekiwałem po tym filmie niesamowitości i może dobrze, bo się nie zawiodłem.
Główną rolę gra George Clooney, który wciela się w prowadzącego show na tematy giełdowe dziennikarza – Lee Gatesa. Jego program, to świetna maszynka do nabijania pieniędzy, która kręci się wokół giełdy, papierów wartościowych i wielu, wielu innych związanych z rynkiem rzeczy. Program reżyseruje Patty (Julia Roberts, która im starsza, tym gorzej wygląda). Pomiędzy nią i Lee jest pewna więź. Znają się od dłuższego czasu. Ona wie, czego się po nim spodziewać i jest chyba jedyną osobą, która potrafi wywrzeć na niego wpływ. Podczas kręcenia najnowszego programu do studio wpada młody mężczyzna. W jednej ręce dzierży pistolet, a w drugiej zapalnik. W pudłach, które przytachał na plan, znajdują się dwie kamizelki wypełnione materiałami wybuchowymi. W jedną z nich przyodziewa gospodarza programu, drugą miał przygotowaną dla jego gościa, właściciela firmy, która straciła na wskutek małego „glicza” 800 milionów dolarów. Przez złą decyzję młody napastnik także stracił – jedynie 60 tysięcy, ale była to jego cała kasa. Za swoje niepowodzenie obwinia Lee Gatesa, który przecież wspominał, jak świetną inwestycją są akcje tejże firmy. Od tego się zaczyna. Intryga nie jest jakoś misternie utkana. Po kilkunastu minutach wszystko zaczyna się układać w rozsądną całość. I to tak naprawdę tyle. Każda następna scena jest wynikową dwóch poprzednich. Nic się tutaj nie dzieje ponad to, czego oczekiwaliśmy.
„Money Monster” obejrzeć można. Czy w kinie? To już raczej można sobie darować i poczekać na premierę DVD/BR.
ONA:
Czy wiesz, że Jodie Foster wyreżyserowałam 7 filmów? Ja nie miałam pojęcia, że interesuje ją też to jak pracuje się po drugiej strony kamery. Nie zamierzam owijać w bawełnę – kompletnie nie znam jej reżyserskiej twórczości, a jadąc na „Zakładnika z Wall Street” usilnie próbowałam przypomnieć sobie ostatni film z nią w jakieś roli. Spociłam się przy tym myśleniu i w głowie miałam tylko „Milczenie owiec”, „Azyl” i „Rzeź”. No tak, był też „Taksówkarz” i „Kontakt” – faktycznie. Był „Plan lotu”, który zrobił ogromne wrażenie na mojej mamie. Było „Elizjum”…
Nie twierdzę, że to zła aktorka – popełniłabym ogromną gafę tak ją nazywając, ale… Ja mam problem z Foster. Jakoś mnie ugniata. No ale spoko, sprawdźmy co robi Jodie za, a nie przed kamerą.
„Zakładnik z Wall Street” to film bardzo poprawny, ale dla mnie ma więcej wad, niż zalet. Przede wszystkim ma skrajnie oczywisty scenariusz. Po 20 minutach zaczynasz rozkminiać fabułę, a potem już leci z górki. To straszliwa zbrodnia, jeśli tworzysz dzieło, które zupełnie nie wychodzi poza schemat, a przecież można – ba, wręcz trzeba tworzyć kino, które może i okaże się komercyjne do szpiku, ale potrafi wywalić bebechy widza na lewą stronę i grać na nich jak na ukulele!!!
Druga sprawa: George Clooney. Ty się George lepiej tej polityki trzym, bo coraz marniej grasz. Tu zagrał na odpieprz, kompletnie. Wyreżyserowany i zaplanowany cynizm, emocje wyćwiczone chyba tylko na lustrze… nie wiem, może on jest zbyt szczęśliwy na granie takich trochę oziębłych i nastawionych na zarabianie hajsów drani?
Koniec końców wychodzi mi prosty wynik: ten film jest nudny. Nie wnosi niczego i podejrzewam, że za 2 tygodnie kompletnie o nim zapomnę. I nie, nie oglądałam go z PMS