ONA:
Zbyt wiele filmów sensacyjnych widziałam, żeby dać się wkręcić w tę produkcję. Nie zrozumcie mnie źle – ona jest naprawdę bardzo przyjemna i jak ktoś lubi tego typu dzieła, w których jest jakaś tam intryga, ale głównie chodzi o to, by strzelać do siebie jak do kaczek, to powinien być zadowolony. Ja byłam. Tylko mnie nie zaskoczył. Wystarczyło kilka pierwszych minut, bym postawiła diagnozę – celną, jak się okazało z biegiem czasu. Jestem jak cwany lekarz, który już sporo widział i niezbyt wiele rzeczy może go jeszcze zdziwić. To jest straszne – wierzcie mi.
Bob Lee Swagger (Mark Wahlberg) to były snajper z marines. Aktualnie wiedzie spokojne życie „emeryta”. Jednak spokój ten zostaje zmącony, gdy w jego domu pojawia się pułkownik Isaac Johnson (Danny Glover) z propozycją, której nie powinien odrzucić. Chodzi o zaplanowanie zamachu na prezydenta USA. Bob jest dobry w swoim fachu, więc powinien to zrobić. Brzmi kretyńsko? Uch, poczekajcie na uargumentowanie!
W każdym razie Bob się godzi. Chodzi niby o takie „ćwiczenia”. Szkoda tylko, że strzał pada. I od razu pada także oskarżenie. Bob Lee Swagger to zamachowiec. Nasz dzielny marines musi – dosłownie – spierdalać, bo czyha na niego sporo osób. Na szczęście nie należy do nich Nick Memphis – agent z agencji rządowej, który zaczął zauważać pewne nieścisłości… Drogi obu panów się wreszcie krzyżują… Teraz chodzi wyłącznie o to, by uratować własne zadki.
No i co? Mamy tu wszystko to, co powinno być w sensacji. Jest dynamicznie, ciągle się coś dzieje i nawet mamy tu jakąś intrygę, tylko jest ona dość oczywista i prosta. Szybko można ten film rozłożyć na łopatki, ale i tak mamy fun z oglądania.
Zresztą, Mark Wahlberg… On pasuje do takich ról. Dobrze było też zobaczyć Danny’ego Glovera, któremu wiek nie przeszkadza zupełnie w graniu. Jest interesujący, nie ma co. Zahartował się i taki gatunek siedzi mu wyjątkowo dobrze. A poza tym, w roli zimnego skurwiela pasuje idealnie.
Co więcej? Dobry dźwięk, który sprawia, że czujemy się jakby w środku akcji (polskie filmy nie osiągną chyba nigdy tego poziomu), świetna praca kamerą i ujęciami, dynamiczny montaż, dobry podkład muzyczny, który podbija emocje. Nie ma na co narzekać, poza tą lekko oklepaną i dość oczywistą fabułą.
Na raz – spoko, warto.
ON:
„Strzelec” był jednym z pierwszych pełnych filmów jakie obejrzałem na polskim Netflixie. Nie brakowało mi polskich napisów, a możliwość oglądania na tablecie w łóżku, to wygoda jakich mało – naprawdę. Ciekawostką jest to, że zupełnie nie znałem tego filmu, kilka razy widziałem plakat, ale nic nie przekonało mnie do seansu. Tym razem miałem jakieś parcie na filmy z Wahlbergiem no i dałem się porwać naciąganej, ale trzymającej w napięciu historii.
To typowe kino akcji, w którym od początku wiadomo, że główny bohater jest tym dobrym, agencje rządowe to banda krętaczy, a przypadkowa laska prędzej czy później wyląduje w łóżku z naszym zabijaką. Nie jest to może produkcja, która urywa dupę, jest dość naiwna i nieprawdopodobna, ale daje frajdę podczas seansu, a to jest chyba najważniejsze. Strzały, wybuchy, trupy, urwane kończyny – to tylko kilka z podstawowych elementów tego dzieła. Oczywiście pojawia się mały zwrot akcji, który ma postawić wszystko na głowie, ale czy to robi? Ciężko mi powiedzieć. Najważniejsze, że przez te dwie godziny dopingowałem głównemu bohaterowi i czekałem na kolejne trupy. A co tam – jestem psycholem.
„Strzelec” będzie kinem dającym rozrywkę każdemu, kto lubi takie kino akcji pozbawione wielu zbędnych elementów i upiększeń. Idealne kino na wieczorne oderwanie się od roboty lub po prostu pod wódeczkę z kumplami, kiedy trzeba coś puścić w tle, aby obrazki przewalały się przez ekran telewizora. Czy czegoś trzeba nam więcej? Wydaje mi się, że nie.