ON:

Trailer „The Walk” puszczany w kinach zupełnie mnie nie urzekł, ba – był nudny i nijaki. Moim zdaniem zupełnie nie oddaje klimatu filmu. Nie jest to dzieło wyjątkowe, ale jak na fabularyzowaną biografię, bardzo smakowicie podane.

„The Walk” opowiada historię Philippe’a Petita, linoskoczka, który w 1974 roku przeszedł na rozciągniętej pomiędzy wieżami World Trade Center linie. Ten niesamowity i bardzo niebezpieczny wyczyn nie mógłby się odbyć, gdyby nie grupa przyjaciół, która pomogła mu osiągnąć ten cel.

Na szczególną uwagę zasługuje sposób narracji tego filmu. Do każdej większej sceny następuje wprowadzenie Philippe’a. Opowiada on, stojąc na wierzchołku Statuy Wolności, jak doszło do kolejnych wydarzeń. Wcielający się w postać „cyrkowca” Joseph Gordon-Levitt jest naprawdę niesamowity. Jego francusko-amerykańska postać jest bardzo przekonująca i trzeba mu oddać, że zrobił co mógł, by być autentycznym. Super sprawa. Inną postacią, która pomimo epizodycznej roli jest bardzo „ciepła”, to Dziadek Rudy i jego psiaki. Wielki ukłon dla Bena Kingsley’a, który nawet taka rólkę odegrał w specyficzny sposób. Poza narracją w „The Walk” warto zwrócić uwagę na naprawdę ładne zdjęcia. One tworzą atmosferę tego obrazu. Nie ma się chyba czemu dziwić, bowiem po raz kolejny Dariusz Wolski pokazuje klasę.

Patrząc jednak na boxoffice łatwo zauważyć, że film ledwo co wyszedł ponad kreskę. Nie było wielkiego otwarcia, nie było tłumów w kinowych salach, nie było niesamowitej pompy. Domyślam się, że związane jest to z tym, iż mamy do czynienia z biografią człowieka, który przez współczesne pokolenie może być mało znaną osobą. Poza tym, zagłębiając się w życiorys Philippe’a dowiadujemy się, że nie był on osobą tak wspaniałą i idealną, jakby się wydawało po obejrzeniu tego filmu.

„The Walk” jest filmem bardzo spokojnym, nie ma w nim ogromnej dawki emocji, chociaż ostatnie sceny przedstawiające spacer na linie mogą spowodować szybsze bicie serca. Jednakże nie tego oczekujemy od fabularyzowanej biografii linoskoczka.

Dla mnie film Roberta Zemeckisa jest bardzo poprawnym dziełem, opowiadającym historię, której nie znałem i która jest warta opowiedzenia. Uważam, że warto poświęcić mu dwie godziny życia i oddać się przyjemności oglądania.

ONA:

Absolutnie nie odmówię tej produkcji tego, że jest przepiękna. Bo jest! Zdjęcia są kapitalne, a wysokości sprawiają, że nawet siedząc w fotelu czuję zawroty głowy. Swoją drogą, to też niezły paradoks – mieć metr osiemdziesiąt wzrostu, uwielbiać obcasy i mieć lęk wysokości… Na szczęście nie jakiś taki chorobliwy, bo inaczej wpadłabym w panikę, oglądając „The Walk”.

A tak… wpadłam tylko w kompletne znudzenie.

Już na etapie „trailerów” zastanawiałam się po co ten film powstał. Po to, żeby pokazać, że efekty specjalne mogą obejmować też „realność”? Że to nie tylko „wymyślone” światy? To spoko, udało się to im rewelacyjnie. Tylko nadal – koleś przez połowę filmu, uch, chyba nawet więcej – przygotowuje się do przejścia, potem przechodzi i koniec. Zupełnie nie czułam podniecenia, wystrzałów adrenaliny i czegokolwiek poza postępującym znudzeniem. Emocje mniejsze niż podczas łowienia ryb. I to nie jest też tak, że jestem wyprana z emocji, bo przecież na „Die Hard” zawsze siedzę jak na igłach, ale… „The Walk” to dla mnie film bez zbytniego sensu. Niby cały czas powtarzam, że najpiękniejsze historie pisze życie, a kino biograficzne jest mi najbliższe, tylko uważam, że są inni, dużo bardziej wyjątkowi ludzie. Performance nigdy nie należał do mojej ulubionej formy ekspresji artystycznej, więc rachunek wychodzi prosty. Mi się ten film nie podobał pod względem fabularnym, ale technicznie był super.