ONA:

Jeden film. Prawie 90 minut materiału. Dwoje aktorów (+ kilku nic nie znaczących statystów w tle). 28 historii.

 Podchodzę do tego typu filmów jak przeciętny pies do jeża. Specjalnie użyłam słowa „przeciętny”, bo nasza wilczyca uwielbia wszystkie inne istoty powąchać, polizać, ew. lekko nadgryźć. W każdym razie kino z emocjami, szczególnie związkowymi, wyzwala we mnie jakieś patologiczne uczucia i ja potem szlocham w rękaw, nawet gdy nie trzeba i jest to zupełnie bezzasadne. Co ciekawe, mój organizm sam domaga się tego typu historii w okresie histerii hormonalnej. I jak tu nie podziwiać natury? Tym razem dopadłam zupełnie przypadkiem film Matta Rossa, aktora znanego z „Face/Off”, „American Psycho”, czy „The Aviator”, który w 2009 roku postanowił po raz pierwszy pobawić się z drugiej strony kamery, reżyserując i tworząc scenariusz do krótkometrażowego „Human Resources”. W zeszłym roku stworzył „28 Hotel Rooms”, film, o którym nawet bez czytania jakichkolwiek spoilerów wiadomo, że będzie o seksie.

Kobieta i Mężczyzna spotykają się przypadkiem w restauracji. Krótka piłka – po chwili wzajemnej adoracji i po tańcu godowym para ląduje w pierwszym pokoju hotelowym. To w zasadzie miał być one night stand. Takie było założenie i wzajemna kurtuazja o poranku właśnie na taki tor zrzuciła całą noc. Ona ma męża, on ma dziewczynę, a to co było pomiędzy nimi wchodzi w sferę tajemnic, które zaniesie się do grobu. On zostawia jej numer telefonu, a ona mówi, że nigdy nie zadzwoni. Szczerze i boleśnie. Tylko to baba i jej kolejna wizyta w Wielkim Jabłku rozpoczyna płomienny hotelowy romans. Zupełnie bez rozumu. Ona – małomówna, nieco sarkastyczna i cierpka, typowa analityczka z korpo. On – rozemocjonowany, szalony pisarz, któremu średnio idzie. Dzieli ich wszystko, zaczynając od pomysłów na życie, po całe, ogromne Stany Zjednoczone. Żadne z nich nie ustala zasad, ale oboje wiedzą jakie one są. Muszą być ostrożni. Ich spontaniczność i intymność zamknięta jest w ścianach pokoju hotelowego. Czasami któreś z nich próbuje przeforsować coś więcej, ale po co? Wydawać by się mogło, że wyznanie, na które czeka tyle miliardów osób, dwa proste słowa „Kocham Cię!” powinno otworzyć oczy tej parze, ale co z tego, że pada? I ona, i on mają poukładane losy, z dala od siebie, wypełnione tęsknotą i hotelowymi chwilami razem. Jest różnie. Bywa krzykliwie, bywa płacząco i wzruszająco, ale coś trzyma ich ciągle razem. Czy coś jest w stanie to przełamać? Czy para będzie w końcu razem? Mimo, że to nie jest sensacja, można się wkręcić i zastanawiać co będzie dalej.

To bardzo dziwny film, ale w takim pozytywnym znaczeniu. Nie jest to typowe „jabadełko” wypełnione golizną i frykcyjnymi ruchami. Owszem, jest to również, ale elegancko, subtelnie i z klasą podane. Erotyzm jest bardzo ważnym elementem tego dzieła, bo to tak jakby kolejny bohater, który wraz ze zdradą, kłótnią i innymi emocjami wypełnia tło. Ogromną zaletą filmu jest klimat: intymny, zmysłowy, przepełniony totalnie różnymi uczuciami. Jest świetnie nakręconą produkcją, w której zastosowano ogrom różnych metod, przez co widz nie jest znudzony ciągłymi rozmowami, wymieszanymi z seksem. Jestem szalenie zaskoczona tym, co z kamerą potrafili zrobić twórcy „28 hotelowych pokoi” i między dlatego warto ten film zobaczyć. Kolejny plus to aktorzy: Marin Ireland nie jest typową hollywoodzką pięknością, ale ta zwykłość się w tej produkcji broni. Chris Messina z kolei to pełnokrwisty przeprzystojny facet, który nadaje całej historii rytmu i tak de facto on jest tu postacią walczącą i pragnącą bardziej. Zatem mamy: niezłą opowieść, ładne zdjęcia i montaż, fajnych aktorów, czy coś jeszcze? Jak najbardziej – muzyka. +10 do zmysłowości, kolejny bohater w tle.

„28 pokoi hotelowych” to 28 spotkań, 28 powodów, by po raz kolejny zatracić się bez rozumu w czyiś ramionach. To intymność, to przepięknie zarysowana atmosfera. To nie jest film, w którym non stop coś się dzieje. Bywa dramatycznie, bywa melodramatycznie, jest trochę humoru i dzięki temu film się broni. I ma przesłanie. Polecam, można dać się uwieść.

ON:

Rano, Nowy Jork, najpierw lotnisko gdzieś w Kalifornii, następnego dnia spotkanie biznesowe w Kanadzie, a wieczorem powrót do Stanów. Każdej doby mieszkasz w innym hotelu, a gdzieś tam, tysiące mil od ciebie, są twoi bliscy, żona, mąż, dzieci lub po prostu dziewczyna. Wieczorami przesiadujesz w hotelowej restauracji, czy w barze, później bierzesz laptopa na kolana i oddajesz się pracy, przed snem jeszcze szybki telefon do ukochanej/ego i wpadasz w objęcia Morfeusza. Całość opiera się na wzajemnym zaufaniu, czasem przecież druga połowa musi wyjechać.

Najlepszym rozwiązaniem jest pozostać samotnym wilkiem, bo wtedy nie masz wyrzutów sumienia, gdy jakiegoś ranka obudzisz się koło nieznanej ci osoby. Gorzej, jeśli mieszkasz w stadzie, wtedy jednorazowa wycieczka między lędźwie pięknej kobiety może przysporzyć więcej problemów niż przyjemności. Po seansie „28 pokoi hotelowych” zdałem sobie sprawę z tego, jak wiele mamy filmów o samotności, zdradzie i seksie z nieznajomymi, który przeradza się w „coś więcej”. Matt Ross stworzył dzieło bardzo nastrojowe, kojarzące mi się chwilami z „Między słowami” młodej Coppoli. Praktycznie debiutujący na reżyserskiej scenie mężczyzna pokazał historię romansu, bardzo namiętnego, płomiennego, zamkniętego w 28 różnych pokojach hotelowych. Ona pracuje jako analityk dla dużej firmy, on jest pisarzem. Przypadkowe spotkanie kończy się w łóżku, wydaje się, że nigdy nie spotkają się ponownie. Można tak myśleć, ponieważ wyrzuty sumienia, jakie ma dziewczyna przeradzają się w potok łez, wylanych w hotelowej łazience. Możliwe, że są to tylko chwilowe emocje. Pojawiają się kolejne wyjazdy i wspólne noce. Każda scena to inny nr pokoju, nie wiemy czy minął tydzień, czy miesiąc, a może to już inna pora roku? Rozmowy, kolacje przy świecach, wygłupy oraz namiętny seks. Dla tej dwójki to, co na początku było nie do pomyślenia, było zakazane, teraz stało się oderwaniem od rzeczywistości, wyrwaniem się ze szponów codziennej rutyny. W jednej ze scen mężczyzna zachwyca się ciałem kobiety, a ona zaczyna płakać, przyznając się, że czuje się cholernie nieatrakcyjna. W tych intymnych chwilach spędzonych w pokojach i pokoikach odnajdują na nowo siebie. Nie jest to hołd „zdrady”, ale mała wskazówka, że niepielęgnowany związek potrafi zwiędnąć jak kwiat bez wody. Z kolejnymi minutami zagłębiamy się w relacje tych dwojga jeszcze bardziej. Widzimy pierwszą kłótnię i słyszymy pierwsze „Kocham Cię”. Za każdym razem, gdy dochodzi do punktu krytycznego zastanawiamy się: „Czy to już koniec?”. Zaczyna się także zazdrość o obecnych partnerów, tęsknota za „wolnością”. „Chcę wyjść z tobą na spacer” mówi mężczyzna. Widać, że sytuacja zaczyna ich przerastać, ale nadal brną w romans. Porównanie do filmu Coppoli nie jest przypadkowe, ale podobny watek znajdziemy także w „W chmurach” Jasona Raitmana. Ryan Bingham postanawia postawić wszystko na jedną szalę i jedzie odwiedzić swoja ukochaną, także poznaną podczas wyjazdów służbowych. Na miejscu zastaje jednak przykrą niespodziankę. Chęć zmiany swojego życia była bardzo ogromna, ale przeszkoda w postaci rodziny kochanki/kochanka może być nie do przeskoczenia. Choć jeśli wrócimy do „Między słowami”, to także możemy doszukiwać się pewnych przesłanek mówiących o ogromnej chęci zmiany dotychczasowego życia. Każdy szuka swojej „bratniej duszy”, a w momentach, gdy jesteśmy zostawieni sami sobie, los wodzi nas na pokuszenie. Przecież młoda Charlotte tylko dlatego trafia na Boba Harrisa, bo jej facet zajęty jest sprawami zawodowymi, a dziewczyna w Tokio może pogadać jedynie z tym aktorem, który przyjechał do wielkiej metropolii w celu nakręcenia reklamy. O takich ludziach mówi się „soul mates”. Ich związek, mimo, że nieskonsumowany w łóżku, potrafi być cholernie erotyczny i intymny. Można to świetnie zauważyć w scenie gdzie Bob i Charlotte palą wspólnie papierosa w wąskim ciemnym korytarzu. Inna intymność pokazana jest w „Intymności” Patryce Chereau. Tutaj Jay i Claire spotykają się raz w tygodniu tylko po to, aby się po prostu pieprzyć. Tu nie ma zbędnych słów, często cielesny akt odbywa się w kompletnej ciszy przerwanej pojękiwaniami. Gdy pewnego dnia kobieta nie pojawia się o określonej godzinie, Jay postanawia ją odnaleźć. W jego ułożone życie wkrada się chaos, który trzeba naprawić i wyjaśnić niepokojącą go sprawę. Okazuje się, że kochanka prowadzi podwójne życie. Mężczyzna jednak nie podaje się jak Ryan Bingham z „W chmurach”, ale postanawia, że znajdzie odpowiedź na nurtujące go pytania, a może nawet odzyska kobietę, ponieważ na swój sposób ją kocha. Jeśli chcielibyśmy zagłębić się jeszcze bardziej w ludzkiej naturze i erotyzmie możemy sięgnąć po „Pokój w Rzymie” Julio Modemy, gdzie wspólna noc w jednym mieszkaniu spędzają dwie młode kobiety, a ich wzajemna fascynacja przeradza się w kilkunastogodzinny romans, przeplatany pytaniami o ich życie, plany i problemy. Bardzo zbliżony do tych dzieł jest jeszcze „W łóżku” Matiasa Bize. W jego obrazie Daniela i Bruno podczas wspólnie spędzonej nocy, zbliżają się do siebie jak jeszcze z nikim wcześniej. Pierwszy seks jest zwyczajny, ale kolejny to pełna emocji podróż do miejsc, w których jeszcze nigdy nie byli.

„28 pokoi hotelowych” nie jest dziełem wybitnym, widać w nim braki warsztatowe, z drugiej zaś strony jest to film diabelnie sensualny. Na pewno wpływ na to ma muzyka stworzona przez Fall On Your Sword. Jeśli macie ochotę popodglądać co dzieje się w 28 pokojach, to myślę, że nie pożałujecie tych 90 minut poświęconych na seans.