ONA:
„Moje córki krowy” to film, który chciałam obejrzeć, zachęcona dobrymi recenzjami. Filmy o życiu są najlepszym wyborem, gdy chce się tworzyć kino zwykłe, obyczajowe. Bez zbędnych wynaturzeń, pięknostek. Masz się z nim asymilować, to jest cel.
Niestety, zanim ruszyłam się do kina, okazało się, że już go nie grają. Na szczęście przyszedł z „pomocą” cieszyński festiwal filmowy „Kino na granicy”, którego gościem byłam kolejny raz i mogłam – nareszcie – na własne oczy sprawdzić, czy faktycznie taka to dobra produkcja.
Nie kłamali. To dobry, dobrze zrealizowany, zagrany, pokazany film o życiu. To bardziej babskie kino, ale wypełniony po brzegi teatr w Cieszynie był nie tylko moją płcią. I nie tylko kobiety wycierały po seansie łzy.
Marta (Agata Kulesza) jest aktorką. Ma nastoletnią córkę i dość prosty stosunek do życia. Polubiłam tę postać od razu, bo ja mam podobnie. Jej siostra, Kasia (Gabriela Muskała) to 100% kobieta – taka wręcz groteskowo-stereotypowa. Ona z kolei ma męża lesera (w tej roli genialny Marcin Dorociński) i syna, który lubi się skurzyć, bo w sumie kto nie lubi. Siostry mają niby tych samych rodziców, ale poza nimi – nic je nie jest w stanie połączyć. Więc gdy nagle do szpitala trafia ich matka, Elżbieta (Małgorzata Niemirska), obie panie muszą spiąć dupy i próbować chociaż ze sobą wytrzymywać.
Niestety, diagnoza, którą usłyszały od lekarzy, nie pozostawia złudzeń. Co gorsza, bo przecież los bywa bezczelnym chujem, na ciężką chorobę zapada też ojciec sióstr – Tadeusz (Marian Dziędziel). Nie ma co bardziej spoilerować: jest tu sporo dramatu, sporo takiej zwykłej opowieści o życiu, ale też i sporo radosnego śmiania się.
Duże zaskoczenie, duży plus. Ten film jest ładny, bohaterowie zapadają w pamięć, a i nawet dopada Cię po seansie jakaś tam refleksja. Absolutnie się nie dziwię, że nagle z nieba spadł na twórców „Krów” taki gęsty deszcz nagród. Duet Kulesza+Dziędziel miażdży. Odpowiednio pokazane zawirowania w losach bohaterów sprawiają, że… no nie tracisz nadziei, nawet w tych najgorszych chwilach.
A, i do tego Dorociński. Rola życia. Ale nawet z taką „aparycją” jest przystojny. Nic z tym Marcinie nie zrobisz.
ON:
Kinga Dębska stworzyła film, który jest dziełem wyjątkowym, jak na polskie standardy i przeciętnym, jeśli popatrzymy na kinematografię przez szerszy pryzmat. Piszę tak ponieważ dramatów opowiadających o śmierci bliskich było wiele, zdarzały się też takie, w których elementy komediowe pozwalały na chwilę „oderwać się” od ciężkiego tematu.
„Moje córki krowy” to tak naprawdę 3 osoby i Grzegorz. Marta Makowska to pierwsza z nich. Grająca ją Agata Kulesza po raz kolejny pokazuje, jak dobrą jest aktorką. To ona ciągnie tą opowieść, ona miota się na ekranie, ale jest tą twardą córką, która bierze wszystko na chłodno, bez specjalnych, niepotrzebnych emocji. Jak już powie „kurwa”, to ma ku temu powód. Zadbana, elegancka kobieta sukcesu, która stara się połączyć pracę z obowiązkami i sytuacją rodzinną. Po drugiej stronie mamy Kasię graną przez Gabrielę Muskałę. Ona to ta głupsza siostra. Niestety, do Kuleszy brakuje jej ze 100 lat świetlnych. Super pasuje do roli „głupiutkiej” dziewuszki, ale nic poza tym. Trzecią osobą jest Tadeusz Makowski, zagrany przez Mariana Dziędziela. Jego postać jest bardzo nierówna i sam nie wiem, czy to wina tego, jak jest napisana, czy tego, że po prostu nie dał on sobie z nią rady. No i Grzegorz, czyli Marcin Dorociński. Grzegorz w filmie odzywa się w całym filmie może 10 razy, ale jak już coś powie, to nie ma chuja we wsi – jest to kwintesencja sceny. To on jest tym elementem rozładowującym całą atmosferę i uzupełnia niedorzeczne zachowania Tadeusza.
Film ten nie zrobił na mnie takiego wrażenia, jak na recenzentach i widzach. Może zbyt wiele filmów za mną, może patrzę na niego ze zbyt szerokiej perspektywy? Ciężko powiedzieć. Może nie jest to najlepszy obraz, jaki obejrzałem, ale warto poświęcić mu 90 minut.