ONA:

Nigdy nie zapomnę chwili, kiedy w moim życiu pojawiło się białe pudełko ze świecącym jabłkiem. Tak piękne, tak perfekcyjne, tak cudowne, że aż chcesz postawić przed sobą lusterko, by podglądać jak cudownie razem wyglądacie. Mam ogromne przypuszczenia, że to mój komputer wyzwolił we mnie pewne pokłady energii, kreatywności i pomysłowości. Wiem, że to brzmi strasznie geekowo, ale tak było. Nagle praca przy pomocy narzędzia stała się nie dość, że dużo prostsza, to i jakaś taka… lepsza. To była miłość od pierwszego wejrzenia, zakończona dość tragicznie, bo po wspólnych 7 latach mój biały maciek umarł. Trzymam go do dziś. Leży zwinięty w kawałek materiału, schowany w szufladzie. Czasem go pogłaszczę, bo podejrzewam, że to on mocno wpłynął na to, że dziś jestem właśnie tu. Tak, jestem apple fagiem, fanbojem, geekiem, nerdem – cokolwiek. I tak, Steve Jobs jest dla mnie jedną z tych osób, które bardzo mocno mnie kształtowały, jak i nie kształtują do dziś. Może nie idol, może nie wzór, ale ktoś, kto imponuje. Postawiłabym go na mojej „półeczce” z INSPIRACJAMI. Miałby całkiem zacne towarzystwo.

Nie mogłam nie obejrzeć tego filmu. Ta poprzednia „wersja” z Ashtonem Kutcherem była hmmm… nie chcę powiedzieć, że nędzna, ale taka bardziej „popowa”. Jobs był w niej bohaterem jak od Marvela, poważnie. Twórcy chcieli przeorać jego życiorys, wybierając z niego każdy znaczący moment, upychając je wszystkie w jednym filmie. Wyszło za bardzo. Wszystko tu było za bardzo. Kutcher mimo ogromnego podobieństwa – wszedł w swoją rolę za bardzo, co wyglądało dość karykaturalnie. Historia była pokazana za bardzo i niestety, trochę po łebkach. Dla mnie, osoby, która czytała biografię Jobsa, to była jedynie „wizualizacja”. Zero emocji. Na nie liczyłam przy okazji filmu Danny’ego Boyle’a z Michaelem Fassbenderem w roli głównej. Nie zawiodłam się. Było emocjonująco, a historia, którą znam, nabrała zupełnie innych barw.

Boyle nie należy do moich ulubionych reżyserów. Okej, lubię kilka jego filmów, ale to tyle. Tym filmem trochę „nabrał” w moich oczach. Jest to historia świetnie opowiedziana, wciągająca i bardzo ładnie zrealizowana. Zaczynamy w 1984 roku, kiedy to Jobs, po spektakularnej kampanii reklamowej (reżyseria: Ridley Scott), pokazuje światu Macintosha. I świat zobaczył, dlaczego 1984 przestał być 1984. „Chwilę” później Jobs został zwolniony ze swojej własnej firmy. To w żaden sposób nie ostudziło jego zapału. Oj nie. W cyniczny, ale bardzo przemyślany sposób, powołał do życia kolejną firmę tylko po to, by jego byli „szefowie” wrócili do niego z podkulonym ogonem. I gdy w 1996 roku wrócił do Apple, był jego najważniejszym elementem, aż do samej śmierci. Ale ten film nie zajmuje się wyłącznie kwestiami „zawodowymi”. Tu ogromną rolę odgrywają dwie kobiety: Joanna Hoffman (swoją drogą „w oryginale”, to córka Jerzego Hoffmana, a grała ją Kate Winslet) i Lisa Brennan. Pierwsza to „służbowa żona”, asystentka, przyjaciółka, jedyna, która potrafiła pieprznąć w stół pięścią i postawić się Wielkiemu Jobsowi. Trzymała wszystko w garści. Jego również. Druga – to córka. Córka, którą przez lata odrzucał, do której się nie przyznawał i której imieniem nazwał jeden ze swoich komputerów. Ach, ten Steve.

Jak jest? Jest bardzo emocjonująco. Możemy wejść w świat Jobsa, trochę bardziej przyjrzeć się jego emocjom i motywom, trochę głębiej analizować, chociaż jak było naprawdę, wie tylko garstka osób. Fassbender nie zawiódł. Ale wizualnie – no cóż, nie jest on zbyt podobny do Jobsa, nawet mimo charakteryzacji. Za to świetnie oddał emocje, tempo, sposób mówienia, analizowania. Winslet zagrała brawurowo. Idealnie oddała zadziorną, ale poukładaną Hoffman. Kolejny mega plus – Seth Rogen jako Wozniak. Wreszcie Woz ma jaja. Wreszcie nie jest tylko geekiem, który uzbrojony jest z lutownicę. Wreszcie jest charakterny! I wreszcie mogłam obejrzeć Rogena, za którym przepadam, w czymś innym niż trawkowo-pierdzącej komedii. No i Jeff Daniels jako John Scully – ten od sprzedawania słodzonej wody. Bardzo fajne zderzenie dwóch osobistości. Każdy niby działał w słusznej sprawie. Jak wyszło? Obaj z Apple wylecieli.

Świetna obsada. Świetna realizacja. Świetna historia. Doprawdy nie potrafię uwierzyć w to, że kina zdejmują ten film, a na salach są garstki osób, podczas gdy „Listy do M 2” zgarniają wszystko.

ON:

Nie ukrywam, że pomimo tego, iż kocham produkty z jabłkiem, nie ciągnęło mnie na ten film. Wychodziłem z założenia, że skoro obejrzałem „Jobsa”, to po co mam drugi raz skupiać się na tej samej historii. Okazało się, że byłem w błędzie, dużym błędzie.

Paulina ma ogromną umiejętność wyszukiwania naprawdę dobrych biografii. Oczywiście pojawiają się wśród nich różne wynalazki, ale są to sporadyczne przypadki. „Steve Jobs” urzekł mnie swoją budową, świetnie opowiedzianą historią oraz tym, jak został złożony. Ponad to w tym dziele pojawia się kilka naprawdę wyśmienitych kadrów. Wszystko wymieszane razem daje niesamowity efekt. Geniusz Boyle’a opiera się na sposobie narracji, świetnie było to widać w „127 godzin”. Podobnie jest tutaj. Mamy do czynienia z trzema bardzo ważnymi epizodami z życia Jobsa, które miały miejsce w latach 1984-1998. Każdy z nich jest tak samo nacechowany emocjami i chociaż miałem do czynienia z biografią, którą w jakimś stopniu znam z książek, to nadal siedziałem z zapartym tchem. Fassbender w roli Jobsa jest niezły, szczególnie w tym ostatnim, trzecim epizodzie. Kate Winslet, jako Joanna Hoffman, jest silną i cholernie apetyczną kobietą, a Seth Rogen wcielający się w Wozniaka, to totalna perełka. Mimo tego, że jest on postacią epizodyczną, to zagrał ją w sposób nieprzeciętny i odciął się trochę od komediowych ról.

Reasumując. “Steve Jobs”, to biografia z najwyższej półki. Wyjątkowy kawał, dobrego kina.