ONA:

Mój „patriotyzm filmowy” jest na niestety – bardzo niskim poziomie. Nie wiem czy wynika to bardziej ze znudzenia tym samym, smutnym grajdziołkiem fabularnym, czy z obrzydzenia non stop tymi samymi gębami, ale na 10 filmów polskich, które obejrzę, jeden mi się o tyle, o ile podoba. Oczywiście, zawsze mogę powiedzieć, że mamy świetne komedie, zaczynając od „Misia”, na „Testosteronie” kończąc, ale w dokładnie tym samym gatunku polscy twórcy tworzyli takie rzygi jak „Wyjazd integracyjny”, czy mityczny już wręcz „Kac Wawa”, zatem ja bym się tak nie chwaliła poziomem. Niemniej, od czasu do czasu coś mi odwali i wymyślam sobie, że może akurat TEN konkretny film będzie lepszy. Tylko dlaczego w 99% przypadków jest tak, że zastanawiam się podczas seansu nad zmianą obywatelstwa?

Tym razem padło na „Bejbi blues” Katarzyny Rosłaniec, czyli kobiety, która nie tylko zainspirowała wiele dziewczyn do „handlu” wymiennego typu „Lód i dżinsy”, ale ewidentnie uwzięła się na tę grupę społeczną, bo 2 na 2 z jej filmów jest właśnie o nastolatkach. Niestety, na kliszach filmowych zamiast ciężkich dramatów z ogromem problemów mamy jedno, wielkie przekoloryzowanie i wyolbrzymienie. W przypadku „Galerianek” było i śmiesznie, i tragicznie, chociaż najbardziej dominowała ogólna żałość. W „Bejbi blues” jest dokładnie tak samo, ale do tego wszystkiego boleśnie został obnażony zerowy skill twórczyni, która mogłaby poprosić o lekcje kolesi, którzy zajmują się nagrywaniem wesel, bo niestety – jej prestiżowy dyplom ukończenia warszawskiej „Reżyserki” gówno znaczy. Oho, zaczynam się pastwić, a mój typowo polski hejt buzuje w żyłach, wypierając krew. Zatem lećmy dalej. „Styl” w przypadku pani Rosłaniec to chyba za duże słowo. „Przerost formy nad treścią” pasuje o wiele bardziej. Jej dwa filmy różnią się detalami, nic więcej. Mamy nieco wydumany problem, mocno przekoloryzowany i ociekający z wszystkich stron stereotypowym myśleniem, mamy totalne odrealnienie, mamy beznadziejną fabułę, jeszcze tragiczniejsze wykonanie, montaż, który woła o pomstę do nieba i debiutujących aktorów, którzy w obu produkcjach znaleźli się przez przypadek. Różnica jest taka, że w „Galeriankach” było kurestwo, a w „Bejbi blues” – nastoletnia ciąża.

Natalia (Magdalena Berus) ma naście lat. Na skutek średnio zaplanowanych działań i totalnej bezmyślności zachodzi w ciążę z Kubą (Nikodem Rozbicki) i rodzi syna – Antosia. Cóż, gówno się zdarza. Jednak różnica jest taka, że to nie do końca była wpadka, pęknięta guma, zalanie alkoholem, czyli coś, co jeszcze można chociaż minimalnie wytłumaczyć. Nie. Natalia chciała mieć dziecko, bo modnie jest mieć dziecko. Gwiazdy mają dzieci, a ona chyba marzy o tym, by wejść w celebrycki i wylaszczony świat. Marzy jej się lifestyle, który może oglądać jedynie z okładek kolorowych magazynów. Jest jakąś dziwną formą hipsteryzady, bo nie tylko żałosny poziom myślenia ją wyróżnia, ale również to jak się zachowuje i jak wygląda. Bo wygląd – moi drodzy – to chyba jedyna rzecz, dla której żyje nasza główna bohaterka. Niestety, jej wyimaginowana rzeczywistość i oczekiwania są zgoła inne od tego, co czeka na nią w realnym świecie. Od pierwszych scen filmu wiemy, że coś się „zjebie”, tylko nie wiemy co. Od połowy mniej więcej – że ktoś umrze, tylko nie wiemy kto. Dla spokoju własnego sumienia radzę Wam nawet nie dotykać tego filmowego paszkwila, chyba, że chcecie się skrajnie zirytować wszystkim tym, co widzicie i słyszycie podczas oglądania „Bejbi blues” pani R.

Jest źle, ba – jest nawet gorzej, niż w przypadku i „Galerianek”, i „Sali samobójców”, którą z racji nasto-tematyki też wrzucam do jednego wora. Ludzie, którzy tworzą tego typu „dzieła”, bawią się w starą, oldschoolową moralizatornię, która zamiast uczyć na błędach, daje inspirację. Nie ma analizy problemu, są za to stereotypy. Nie ma nauki na przyszłość, nie ma przemiany. Nawet pod koniec, kiedy już wiemy, że mamy za sobą tragedię (w sensie w filmie, bo w fabule to jedna wielka rozpacz), to i tak jest fajnie, beztrosko, a w więzieniu też można wyglądać fajnie. Do tego obraz „pokolenia” jest skrajnie zmasakrowany i wykrzywiony, a hasła typu „szokujący” czy „wstrząsający” jest chyba tylko po to, żeby rodzic posiadający na stanie nastolatka, po seansie usiadł na dupie i pomyślał „Jak dobrze, że mój nastoletni wrzód tylko pyskuje i podpala fajki”.

ON:

„Baby blues” jest komiksem Ricka Kirkman i Jerryego Scotta. To zbiór krótkich pasków, które skupiają się na relacjach w rodzinie. Mamy mamę, tatę i dzieciaki, a każda historyjka, to 3-4 okienka i parę dymków ze śmiesznymi tekstami. Wszystko z lekkim przymrużeniem oka i trafnymi komentarzami. Komiks znalazł wielu fanów na całym świecie. Inaczej się sprawa ma z polskim „Bejbi Blues”, czyli z filmem słabym i nijakim. Śmiem twierdzić, że miał on mniej widzów, niż fanów oficjalny fanpage komiksu „Baby blues”  na Facebooku.

Reżyserką tego dzieła jest Katarzyna Rosłaniec, którą możecie kojarzyć z „Galerianek”. Pani R., po sukcesie jaki odniosła tworząc obraz o dajkach w galeriach handlowych, postanowiła pójść za ciosem i zabrała się za polską, niepełnoletnią młodzież, która musi sobie poradzić z macierzyństwem. Krótko mówiąc: jest to film o dzieciach, które mają dzieci. Na początku poznajemy Natalię i Kubę – parę, która kłóci się na ulicy, a po małej szarpaninie ona oddala się od chłopaka i kieruje swoje kroki do wózka, jaki znajduje się kawałek dalej. Tam leży bobas, którego sobie zmajstrowali. Ani ona, ani on nie mają zbytnich perspektyw na przyszłość. Dziewczyna jest bez wykształcenia, a on ma za kilka, kilkanaście tygodni podejść do matury. Rodzice obojga gówniarzy średnio kwapią się do pomocy. Jest ona doraźna i czasem zupełnie bez sensu. Matka Natalki robi wypad „nach Berlin”, zostawiając nieodpowiedzialnym jarzynom mieszkanie, zaś rodzice Kuby pojawiają się sporadycznie i wtedy rzucą jakąś kasa. Od początku widać, że młodocianych rodziców wszystko przerasta. Nie potrafią rządzić pieniędzmi, ani zajmować się bobasem – to dla nich zupełny kosmos. Chłopaczek woli się wozić ze swoimi kumplami skejcikami i palić trawę, niż pobawić się w tatę. Laska zaś potrafi wywalić kilka stów na ubrania, a później jest problem, bo nie ma, za co kupić żarcia dla rodziny. Wiodą sobie taką smutną, pojebaną egzystencję, a ich historia nie wnosi nic do życia widzów. Gdzieś w połowie filmu okazuje się, że matka Natalii jest w Wawie, a nie w Berlinie, (dlaczego tak się stało nie wie nikt), po drodze Kuba puknie ją w ramach przypomnienia sobie co to jest sex. Natka zaś wpada w nieciekawe towarzystwo i trochę poćpa, zrobi jakąś laskę i da się puknąć za wymarzoną pracę w sklepie z ciuchami. Ponieważ jest pokłócona z Kubą, sama stara się wychowywać dzieciaka, ale wychodzi jej to coraz gorzej. Czasami odda brzdąca na przechowanie do sąsiadki, gdzieś pożyczy stówę lub dwie na jedzenie, ale to mało. Gdy dochodzi do momentu, w którym nie ma już, co zrobić, a musi iść do pracy, wkłada dziecko do torby i zamyka w szafce na centralnym…

W ten oto sposób opowiedziałem wam w mniej lub bardziej szczegółowy sposób 100 minut czegoś, co zwie się polskim dramatem obyczajowym. Nakręcone jest to praktycznie „z ręki”, złożone jest jak moje koszulki, które sam składam, czyli byle jak, a i warsztatu reżyserskiego tutaj brak. Jest nudno i irytująco. Całość jest cholernie przejaskrawiona, a gra aktorska Natalii (Magdalena Berus) i Kuby (Nikodem Rozbicki) to jakieś okrutne nieporozumienie. Oni chyba nie za bardzo wiedzieli, o co w tym dziele chodzi i często „snują” po ekranie jak dzieci we mgle. Oczywiście, w polskim kinie nie może zabraknąć Jandy albo Figury, tu mamy tą dugą. Dobrze, że przynajmniej nie świeci cycem jak było to w „Yumie”.

Szkoda waszej kasy i czasu na ten wyrób filmopodobny.