ON:

Piątkowy wieczór mamy zamiar spędzić w kinie. Oczywiście wszystko zależy od tego, czy będę grzeczny i czy księżniczka Paulina będzie miała ochotę pokazać się gdzieś z rudym w miejscu publicznym. Zanim jednak ruszymy swoje tyłki z domu, trzeba jeszcze napisać wpis na bloga. Dzisiaj będzie o filmie, który wyreżyserował Andrew Niccol.

Wspomniany twórca ma na swoim koncie kilka pozycji. Najgorsze jest to, że są one cholernie nierówne. Z jednej strony genialna „GATTACA”, „Truman Show”, czy „Pan życia i śmierci”, a z drugiej gówniany do bólu „Intruz” i przegadany „Good Kill”. Jednym z jego kolejnych tworów jest „In Time” z Justinem Timberlake w roli głównej.

Jedno trzeba Niccolowi oddać – pomysł na ten film miał naprawdę niezły. Poza tym, pomimo tego, że to kino akcji, dużo tutaj refleksji, dużo zapytań o sens ludzkiego istnienia i sens życia wiecznego, a wszystko z winy czasu. W niedalekiej przyszłości każdy człowiek ma swój limit czasu. To jak go spożytkuje, zależy tylko do niego. Czas jest walutą. Za filiżankę kawy płaci się kilka minut, a za ekskluzywne auto kilkadziesiąt lat. Czas pobierany jest z czytnika na nadgarstku, a jego wyzerowanie oznacza śmierć. Konto to jednak można doładować. Bogacze, ludzie żyjący w strefach poza slumsami, mają niesamowity zapas tej waluty. Setki, tysiące lat składowane są w sejfach i bankach. W czasie gdy biedni zabijają się za kilka dodatkowych minut, tam w wydzielonych strefach wiedzie się hedonistyczne życie, a ludzie mają po 100, 200 i więcej lat.

Will Salas to koleś ze slumsów. Żyje z dnia na dzień, nigdy nie ma więcej niż kilkanaście godzin na zegarze, nauczył się cenić upływający czas. Pewnego dnia spotyka mężczyznę, który siedzi w lokalnym barze, a na jego ręce widnieje zapas ponad 100 lat. W tym miejscu obnoszenie się z taką ilością „gotówki” oznacza śmierć. Nie wnikając w szczegóły Will staje się powiernikiem tej fortuny. Od tej chwili jego życie to pasmo nieustannej walki o przetrwanie.

„In Time” to dość dziwne, ale poprawne i dające do myślenia kino. Gdyby nie pewne aspekty, to byłaby to bezsensowna papka, ale z racji zagłębienia się w ludzką mentalność i nasze marzenia dotyczące nieśmiertelności, to całkiem zjadliwe kino. Idealnie nada się na jakiś leniwy wieczór.

ONA:

Justin Timberlake – nigdy nie rozumiałam zachwytów nad tym kolesiem. Ani gdy śpiewał w boysbandzie, z tymi utlenionymi kędziorkami, ani teraz. Jest poza moim gustem. I łudziłam się, że skoro nie śledzę jego kariery muzycznej, to mam go z głowy. A tu guzik. Pan Timberlake ciągle przewija mi się przez filmy. Do jego aktorstwa podeszłam nie dość, że z ogromną rezerwą, to jeszcze na granicy kpiny. Koleś, czego Ty tu szukasz? Nie możesz sobie piszczeć do mikrofonu? A potem obejrzałam go w „The Social Network”, gdzie był świetny. A w „To tylko seks” i w „Zła kobieta” potrafił mnie rozśmieszyć. Jeszcze po drodze był „Ślepy traf” – chociaż w tym dziele był akurat nędzny. Dziś piszemy o produkcji, która – podobnie jak i Timberlake oraz reżyser tego filmu – jest strasznie nierówna. Dziś mierzymy czas.

Ludziom marzy się nieśmiertelność. Nie jestem w stanie tego zrozumieć. Kruchość losu sprawia, że powinniśmy celebrować każdy dzień tak, jakby był ostatni, jakby po nim nie było już nic. W społeczeństwie z filmu „Wyścig z czasem” jest inaczej. Tam to właśnie czas jest wszystkim – jest walutą, która determinuje życie. Ci bogaci mogą go zbierać, składować, tworzyć dzięki niemu i dla niego imperia. Ci biedni? Oni konają na ulicach. Czas determinuje życie. Życie i śmierć… Will (J. Timberlake) całe życie spędził w getcie dla tych, którzy nie mają rezerw czasu, którym brakuje go, by opłacać rachunki, by jeść, by funkcjonować bez stresu, że zabraknie sekund. On nigdy nie ma zbyt dużo czasu, ale ulica wychowała go tak, że potrafi sobie poradzić. Marzy o tym, by mieć go w nadmiarze – by przekroczyć strefy biedy i wejść do kręgu osób, które mają lata – dziesiątki, nawet setki. I tak też się dzieje. Przypadkowo spotkany mężczyzna, z dość sporym licznikiem, oddaje mu swój czas, bo jego życie już zmęczyło. Will może wejść do elity… Oczywiście po drodze wszystko się chrzani.

To nie jest wybitny film. Ale to, o czym on opowiada, jest szalenie intrygujące. Nie wiem właściwie dlaczego zrobił na mnie tak gigantyczne wrażenie, bo technicznie – jest bardzo przeciętny. Ale historia – ona jest taka, że ciężko pozbyć się jej z głowy. Daje do myślenia i jeszcze bardziej układa pewne rzeczy. Niezależnie co jest walutą, co jest wartością i celem – zawsze będą uprzywilejowane grupy i takie, dla których przeżycie jednego dnia będzie cudem samym w sobie. Zawsze będą dobrzy i źli, honorowi i niegodni, ci dla których wartość jest materialna, i ci, którzy cenią to wszystko, czego nie da się kupić.

Słaby film, ale warty obejrzenia z powodu bardzo dobrej treści.